28 lipca 2005


Jan III Sobieski w Lazienkach

Nie być świnią

Skończyłem przeglądać zaległe gazety. Ciekawe, że w całym stosie różnych myśli, natrafiamy na jedną rzeczywiście mądrą, bo wypowiedzianą przez rozsądne usta. Myśl wartą zapamiętania.

Mistrz dyplomacji, humoru, anegdot i ciętego języka, najweselszy Dziadek polskiej polityki, Władysław Bartoszewski zwierza się w Dużym Formacie z 27.06.

"Miałbym koszmarne życie, żyjąc tak długo z poczuciem, że je z własnej woli spieprzyłem. No a nie mam poczucia, że byłem świnią, i to jest praktycznie moje jedyne bogactwo."

26 lipca 2005

Poznaj terrorystę

Jako jeden z najwierniejszych klientów stołecznego ZTM mam wreszcie czas żeby zadbać o swój rozwój intelektualny. Zadbać dwojako: czytać książki i obserwować współbraci od biletu. W końcu nikt nie pyta "czy" ale "kiedy" w Warszawie także będzie zamach. Ja, patrząc na sąsiadów i sąsiadki z pokładu, pytam się dodatkowo: czy wystrzeli plecak na ramieniu współbrata przede mną, czy eksploduje pojemnik na jedzenie w torbie współbratki za mną. Wypadki londyńskie pokazują, że różnica jest zasadnicza, bo pierwsze rozwiązanie byłoby dla mnie ostateczne, drugie tylko półniebiańskie.

W ostatnich upalnych tygodniach, zaraz po skasowaniu biletu i zatkaniu nosa, otwierałem Janusza Głowackiego "Jak być kochanym", bo któż nie chce znać odpowiedzi? Dla mnie jest ona w felietonach Głowy zbyt dobrze ukryta ale nie o to, nie o to, jak mówi chudy z kabaretu Mumio. "Do stolicy starej poczciwej Anglii przybyłem w kurtce z demobilu i w zielonkawych spodniach" - wspomina Głowacki. Daty pierwotnej publikacji tego tekstu nie znam ale jak diabli pasuje do współczesności. "Ten strój, dyskretnie podkreślający mój przychylny stosunek do służby wojskowej (...) został chłodno przyjęty w Londynie. (...) Wprawdzie doświadczona matka ostrzegała mnie przed wyjazdem: "Uważaj Janku, tam są bomby", ale i ona nie przewidziała, że uda mi się trafić w sam środek mody męskiej lansowanej przez terrorystów z Irlandzkiej Armii Republikańskiej. IRA stawia sobie za cel nakłonienie Anglików, aby wyrazili zgodę na przyłączenie Ulsteru do Irlandii, i wstrząśnięcie sumieniami londyńczyków przy pomocy wysadzania ich w powietrze. Rzecz realizowana jest zgodnie z założeniem taktycznym: "Podpalenie pudełka kartonu w Anglii, robi nam większą publicity niż zamach bombowy w Belfaście". Nic się ci terroryści nie zmieniają. Mimo upływu lat ich medialna filozofia pozostaje ta sama, podmieniają jedynie nazwę wroga. I wciąż zaskakują. Policję i polityków.

Na ostatniej stronie "Jak być kochanym" znalazłem swoje notatki: "Opalona, piegowata, około sześćdziesiątki, chuda, w żółtej koszuli w białą kratę, na kolanach czarna torba, obok reklamówka, zaciąga nosem". Zwróciłem uwagę na tę starszą panią tylko dlatego, że dziwnie wyglądała z książką "Po nie swoich stronach łóżka" w ręce. Zmierzam do tego, że w anonimowym tłumie piekielnie ciężko jest trafnie rozpoznawać ludzi. Że strój człowieka, mimika jego twarzy, wiek, który mu przypisujemy, makijaż, zachowanie w danej chwili są mocno względne. I bywają śmiertelnie błędne, jak w Londynie w przypadku młodego elektryka Jean'a Charles'a de Menezes'a.

Menezes, brazylijczyk, od trzech lat mieszkał i legalnie pracował w Wielkiej Brytanii. Policja uznała go za podejrzanego, bo wyszedł rano z klatki domu obserwowanego w ramach antyterrorystycznego śledztwa. Miał na sobie ciepłą kurtkę, choć były 23 stopnie Celsjusza. Policjanci myśleli, że chłopak ma za pazuchą bombę. Śledzili go do metra. Tam kazali mu się zatrzymać, ale nie posłuchał. Zaczął uciekać. Policjanci dopadli go w zatłoczonym wagonie, rzucili na ziemię i wstrzelili w głowę siedem kul. Ósma utkwiła w ramieniu. Dziś Scotland Yard wie, że Menezes mieszkał dokładnie poniżej mieszkania obserwowanego przez policjantów. Że nie miał nic wspólnego z zamachami.

Rodzina Jean'a, i ja się jej nie dziwię, ma głęboko gdzieś głębokość scotlandyardzkiego żalu. Syna im to nie wróci. Ale z drugiej strony rację ma szef londyńskich policjantów, który pyta: "A co, gdyby to był terrorysta-samobójca, wszedł do metra, drzwi by się za nim zamknęły, a policjanci by go nie zastrzelili?". Nie ma jednej drogi. Przecież nie można kazać zabijać faceta z bujną brodą i kolczykiem w nosie, który ucieka z plecakiem, ale nie strzelać do gładko ogolonego blondyna, z saszetką pod pachą, który tylko szybciej truchta. Jeden i drugi może być bombą. Lub nie!

W tej całej antyterrorystycznej, antyszaleńczej i antyludzkiej dyskusji jest jeszcze jedna antynormalna rzecz. Szybkość z jaką zapominamy o bombach, krwi, płaczu, pogrzebach. Janusz Głowacki cytuje w swoim felietonie gazetę, która opisywała ówczesny zamach bombowy w Londynie: "Mężczyzna, który usiłował wykorzystać pobliską eksplozję, aby przesunąć się o parę miejsc do przodu w kolejce na wieczorny seans filmu "Emmanuelle", został natychmiast przywołany do porządku". Nic się ci ludzie nie zmieniają. Mimo upływu lat ich infantylne podejście do śmierci pozostaje takie samo.

25 lipca 2005


...jak sie nie ma, co sie lubi, to sie patrzy na to, co sie ulubionego ma...

22 lipca 2005


Warszawska Wola, wczesne piatkowe popoludnie, za chwile zerwie sie kolejna burza. Moze dlatego jeden z karmionych przez te sprzedawczynie jajek juz takze zmyka?

20 lipca 2005

Międzyzdrojska wioska

Dzień pozbawiony zaskoczeń jest dniem straconym. Wczoraj rano spotkałem na przystanku pod domem dwie zbłąkane uczestniczki niezapomnianej stołecznej parady nazywanej pieszczotliwie "paradą równości". Musiały chyba zgubić się na pchlim targu na Kole i tak tułały się po dusznym mieście tyle czasu. Każda z nich grubo po sześćdziesiątce. Obie świetnie schowane za mniej lub bardziej wyzywającym babcinym makijażem. Zmarszczki, które mimo wszystko było wiadać tylko dodawały im uroku.

Obie siedziały spokojnie opierając się o przezroczyste, plastikowe plecy przystanku. Ta z nich, która była bliżej mnie trzymała nad głową parasol od słońca, a wokół lewej ręki miała owinięte uszy torby. Druga z babć ułożyła swoją lewą dłoń na niewielkim wózeczku ze szmacianym koszem, który nie tylko łatwiej było jej wlec za soba, ale i więcej mogła w nim schować.

- Przepraszam panie, czy 119 już pojechał? - zapytałem najgrzeczniej jak umiem. - Jak ja przyszłam, to tu było pusto - odpowiedziała babcia z parasolką. Druga rozłożyła ręce ale nie pisnęła słowa, dialog się skończył. Przez chwilę nasze oczy jak lornetki wypatrywały za drzewami autobusu. Nic nie jechało, każdy zajął się więc swoimi myślami.

- O, idzie ten pedał - zakrzyknęła do sąsiadki z ławki babcia z wózeczkiem. - W kapeluszu, patrzcie go. Pani wie co to pedał? - No, domyślam się - pisknęła lekko zakłopotana właścicielka parasola. Zaraz jednak usłyszała definicję: - To jak facet z facetem, hę! Ponoć, mówię pani, poszedł do domu do jakiegoś chłopca i dzieciak go wpuścił do sieni. - Coś pani!? - Ale ojciec chłopaka go przegonił. Zapiszczały hamulce autobusu. Nasza trójka ruszyła do centrum.

Piszę dziś o moich nowych znajomych z przystanku, bo przekonałem się przed tygodniem, że kanikuła bardziej znośna jest współcześnie niźli tragiczna rzeczywistość. W końcu - jak mawiają niektórzy - są wakacje, trzeba mówić lżej, prościej, łagodniej, z żartem. Niech i tak będzie. Sprawdziłem niedawno na własnej, wciąż nierównomiernie opalonej skórze, że ludzie spragnieni wakacji polskich do bólu powinni się zaszyć w Międzyzdrojach. Spędziłem tam ledwie kilka sobotnich godzin ale wiem, że do późnego listopada nie mam po co wracać.


Miedzyzdroje, "dzielnica" rybacka

Niezaznajomionym z polską sztuką (przez małe "s", tu nie ma błędu) spieszę wyjaśnić, że Międzyzdroje to letnia stolica naszych rodzimych aktorów. Cóż, jacy aktorzy taka stolica. O, przepraszam - krzyknie ktoś - a mercedesy? Jako były właściciel ćwierćwiecznej "beczki" przyznaję, że nowych modeli tej zacnej marki śmiga tam mnóstwo. I nie ważne, że czarne mercedesy cabrio, model SL 500 przetaczają po międzyzdrojskich ulicach łysi panowie bez karku. Oni też przecież mają szansę zagrać pierwsze role w polskim kinie. Sponsorów? Bandziorów? Przygłupów? Na jedno wychodzi.


Miedzyzdroje, okolice centrum

Każdego roku w Międzyzdrojach, "Perle Bałtyku", jak mówi o sobie miasto, ktoś nowy odciska osobistą dłoń na Promenadzie Gwiazd. Coż, jakie gwiazdy taka aleja. Nierówno, but się ślizga, nogę można zwichnąć. - Ale jest klimat - jak mówiła przy rybce para dresiarzy. Rzeczywiście, klimacik niczego sobie. Straszna bieda miesza się z nowobogactwem, śmierdzący śledź z zakropionym cytryną łososiem, zagrzybiony pokój w FWP z wywietrzonym apartamentem w hotelu Amber, opalanie się przy zasikanych i zakupczonych wydmach z pruciem fal na wodnym skuterze. I można by mnożyć przykłady ale po co, w wakacje?


Wedzarnia

Oczywiście mogłem zostać w domu, nie musiałbym teraz narzekać i psuć urlopu innym. Ale, jak każdy z nas, mam ukryte skłonności masochistyczne. Po prostu lubię okładać się marnym obrazem Polaka. A więc do kolejnego razu.

19 lipca 2005


Podwojny zachod slonca nad Warszawa.

17 lipca 2005


Tak, to jest Baltyk. Okolica, o ktorej wkrotce napisze wiecej.

13 lipca 2005

Klimat dla terrorystów

Terroryści, niestety, nie znają pojęcia wakacje. Odpoczynek jest dla normalnych ludzi, nie dla wariatów. Ale jakoś nie szkoda mi, że nawet po "dobrze wykonanej pracy", nie mają chwili spokoju. Nie dlatego, żeby bali się Busha i jego wojny z tą szczurzą zarazą, albo Putina, który grzmiał, że jemu grożących terrorystów znajdzie nawet w kiblu. Ich po prostu musi gryźć sumienie. Spokój, oczywiście do momentu aż diabeł nie napali w piecu, mają tylko samobójcy z paskiem wysadzanym (sic!) granatami.

Jest wczesne popołudnie w poniedziałek, czwarty dzień od momentu kiedy ktoś, ot tak, wysadził w powietrze metro i autobus w Londynie. Słyszycie jak to spokojnie brzmi? Ktoś zabił ludzi w metrze i autobusie. Zginęli jadąc do pracy albo muzeum. Zgaśli na wydany przez kogoś sygnał. Próbuję skupić się na wstrząśniętym mieście, myślę co mnie w tej tragedii najbardziej oburza, o czym chcę napisać.

I nie wiem, bo moje z trudem sklejone myśli ciągle rozdziera śpiew dziecięcego chóru na wzgórzu koło Srebrenicy. Minęło dziesięć lat od rzezi ośmiu tysięcy Muzułmanów zamordowanych, ot tak, przez Serbów. Ośmiu tysięcy chłopców i mężczyzn, a widzieliśmy tylko sześćset dziesięć zielonych lekkich trumien przenoszonych nad głowami rozpłakanego tłumu. To największa zbrodnia w historii powojennej Europy. Masakra dokonana na oczach cywilizowanego świata, uosabianego wtedy przez błękitne hełmy na głowach zastygłych holenderskich żołnierzy. Nie zrobili oni (i ludzie postawieni wyżej w zardzewiałej strukturze ONZ) niczego, żeby uratować tych ludzi. Gorzej - wydali pięć tysięcy Muzułmanów Serbom, bo myśleli, że tak będzie lepiej. Żołnierz, podobnie jak polityk, nie musi myśleć, ale nikt nie mówi, że musi być idiotą.

Nim minęło kilka godzin od porannego koszmaru w Londynie, pojawiły się sugestie, że za zamachami stoją Muzułmanie z Al-Kaidy. Uważając najwyraźniej, że Muzułmanin Muzułmaninowi nie równy, migający na ekranach naszych telewizorów przerażeni mieszkańcy Londynu, zapewniali świat, że ani trochę nie są źli na swoich sąsiadów. Że dalej mogą spokojnie żyć w tym wielokulturowym mieście bez dowodów osobistych. Że turban na głowie jest w porządku. Że najważniejszy jest święty spokój, który to miasto daje. A jak ktoś go czasem zburzy bombą? Wtedy trzeba nie dać po sobie poznać, żeśmy przerażeni.

Ludziom się już nie dziwię, bo przecież ile współczesny człowiek skupia się jednej sprawie? Godzinę, sześć, dzień? Czego nie ma w mediach, to się nie wydarzyło. Taka jest filozofia dwudziestego pierwszego wieku. Ale ci, którzy mają obowiązek nakreślać przyszłość bezmyślnej masy, powinni mieć więcej oleju w głowie. Kiedy w Srebrenicy szef brytyjskiej dyplomacji mówił o "ęłęówielkim wstydzie dla międzynarodowej społeczności, że takie zło działo się na jej oczach, a ona nie reagowała", jego szef perorował w Londynie: "zamachy na brytyjską stolicę to była mordercza rzeź niewinnych, w obliczu której londyńczycy okazali stoicyzm, odporność i ducha nieugiętości". Nic z tych pustych słów nie wynika. Po prostu nic, panie Blair.

Co ma Srebrenica do Londynu? Wtedy Tam i dzisiaj Tu zginęli ludzie, którzy na to nie zasłużyli. Odeszli bez powodu, bezbronni, bezsilni. Wtedy Tam nikt nie zareagował, dzisiaj Tu politycy także stchórzyli. Blair zamiast wracać do zaatakowanego miasta i pokazać, że ma odwagę w nim być, dumał z zezującym Bushem nad zmianami klimatycznymi. Tez ważna sprawa ale nie kiedy klimat dla terrorystów znacznie się ociepla.

11 lipca 2005

Krótkie spotkanie z wiecznością

Do Rzymu warto przyjechać nawet na kilka dni. Przejść się Aleją Pojednania, zachwycić Michałem Aniołem, a nawet odpocząć na plaży.

Kiedy w połowie marca odkrywałem święte miejsca Wiecznego Miasta, miałem wrażenie, że spogląda na mnie jego Największy Obywatel. Widziałem pielgrzymów, wpatrzonych w jedno okno, którzy z radością szli na spotkanie z Nim. Teraz w Rzymie nie można już oddychać tą radością, ale trzeba pojechać, żeby odetchnąć wiecznością.


Bazylika bazylik, widok z wieczornej Alei Pojednania.

Sosna włoska, naturalny słoneczny parasol, skuteczny na każdej otwartej przestrzeni, pokaże się zaraz za lotniskiem i będzie jednym z pierwszych znaków szczególnych Rzymu. Leniwym popołudniem autobus wysadza mnie przed bramą kempingu Roma, po zachodniej stronie miasta, bardzo blisko Watykanu.

Później się rozpakuję, chcę jak najszybciej zobaczyć plac św. Piotra. Dla kogoś, kto jest w Rzymie pierwszy raz, chyba najlepszym sposobem na oswojenie się z miastem jest wieczorny spokojny spacer pod Bazyliką. Polecam Aleję Pojednania (Via della Conciliazione), przebitą za Mussoliniego z placu św. Piotra do Zamku św. Anioła. Z daleka zamek wygląda bardziej tajemniczo i zachęcająco niż z bliska. Wiele zniósł. Pierwotnie grobowiec, potem siedziba papieska, koszary, więzienie, dziś muzeum.

Na wprost wejścia piękny, stary (jak wszystko w Rzymie) most na Tybrze - Ponte Sant'Angelo, ze wspaniałymi figurami aniołów na balustradach. Kiedy przeszedłem na drugą stronę, zobaczyłem inny Rzym, ciaśniejszy, choć równie gwarny, też znany, choć mniej święty. Na każdym rogu niewielkie trattorie, pizzerie, gelaterie. Dla ducha znalazłem antykwariat, w którym mimo późnej pory ludzie czytali książki, kupowali upominki, jedli i pili. Był też otwarty na oścież sklep spożywczy prowadzony przez siwego Włocha. Namówił mnie na świeży chleb własnego wypieku. Starczyło na śniadanie i kanapki na cały drugi dzień wędrówek.


Rzym handlarzy.

Poniedziałek.

Zaczął się od niezwykłego spotkania z Bazyliką św. Piotra. Jest przepotężna. Warto być w niej jak najdłużej i zapamiętać jak najwięcej. Wnętrze wypełnia lekki półmrok. Tuż przy wejściu słynna "Pieta" Michała Anioła, zabezpieczona grubym, przezroczystym plastikiem. Całość to architektoniczny, rzeźbiarski i malarski majstersztyk. Żal, że tę największą chrześcijańską świątynię wielu turystów podziwia z kanapką w jednej, a komórką w drugiej ręce.

Ruszam na kopułę Bazyliki - dla rzymskiej panoramy, która czeka na szczycie, warto wejść na chwilę w skórę taternika. Potem spacer Aleją Pojednania na drugą stronę Tybru. Kierunek: Piazza Navona i Fontanna Czterech Rzek. Piesze wędrówki po Rzymie wymagają zdecydowania, bo inaczej przechodzenie na drugą stronę ulicy może zająć wieki. Na Piazza Navona docierają wszyscy, ale ten gwar ma swój urok. Trzy różniące się wielkością i pięknością fontanny obsiedli zmęczeni turyści i nachalni ciemnoskórzy handlarze okularami, torebkami i pistoletami na bańki mydlane. Krążą klauni i naganiacze licznych lokali. Przymykam oczy. Czuję zapach pieczonych na rogu kasztanów.

I znów tłok, i znów fontanna. Przed nią świątynia wszystkich bogów: zachowany w całości portyk z kilkunastoma granitowymi kolumnami, doklejony do rotundy. Wewnątrz tyle światła, ile wpada przez dziewięciometrowy otwór w potężnym sklepieniu. Nie trzeba być studentem architektury, żeby zachwycić się Panteonem.


Panteon.

Wtorek.

W Kaplicy Sykstyńskiej tłok, atmosfera pikniku, ale to nieważne. Nawet laik doceni, że przed, za i nad sobą ma dzieło niepowtarzalne. Namalowanie historii ludzkości od Adama po potop zajęło Michałowi Aniołowi ponad cztery lata. Podobno siebie uwiecznił w postaci proroka Jeremiasza. Chwała temu, kto odnajdzie go tam u góry pośród westchnień turystów, błysków fleszy i okrzyków ochrony: - No foto! Silenzio!

Czas ochłonąć. Wybieram pokaz mody turystycznej na Schodach Hiszpańskich (metro zatrzymuje się tuż obok). Ruszam spod fontanny w kształcie łodzi spuszczanej na wodę, kończę u bram kościoła Trinita dei Monti. Potem na wzgórze Pincio i dalej do Villa Borghese. Kupuję przeciwsłoneczne okulary, pożyczam rower i jeżdżąc po tym ogromnym parku, czuję się jak honorowy obywatel Rzymu.

Po zmroku docieram do miejsca zbiórki monet z całego świata. Na "trzy, cztery" wpadają do Fontanny di Trevi - na szczęście. To największa fontanna, jaką widziałem, fontanna obietnic.


Swieci na Bazylice sw. Piotra

Środa.

Metrem dojeżdżam na Piazza del Popolo. Wrzucam kilka centów do kapelusza kataryniarza i przez szeroki plac ruszam na spotkanie ze słynną Via del Corso, ulicą wyścigów osłów, bawołów i koni. Wiem, że na końcu, na Piazza Venezia, jest Grób Nieznanego Żołnierza. Na miejscu gwizdek ochroniarza przywołuje wszystkich do porządku: nie siadać, nie jeść, nie pić. Wolno patrzeć przed siebie, na Koloseum.

Zanim niemożliwe stało się moim udziałem i dotknąłem jednej z najbardziej rozpoznawanych rzymskich budowli, po lewej i prawej stronie drogi minąłem Forum Romanum. Tu kolumna, tam łuk triumfalny, gdzie indziej rząd kolumn zwieńczonych rzeźbami. Jakby ktoś, kto burzył ten starożytny rynek, miał za mało czasu na zrównanie z ziemią wszystkiego. Całe szczęście, że jako tako trzyma się Koloseum. Z jednej strony czarne od brudu, z drugiej podziurawione jak sito, wewnątrz ruina, ale wciąż dech w piersiach zapiera.

Pod wierszem "Campo di Fiori" Czesława Miłosza jest podpis "Warszawa - Wielkanoc, 1943". Zaczyna się tak: "W Rzymie na Campo di Fiori/Kosze oliwek i cytryn,/Bruk opryskany winem/I odłamkami kwiatów./Różowe owoce morza/Sypią na stoły przekupnie,/Naręcza ciemnych winogron/Padają na puch brzoskwini...".

Mając w pamięci dalsze smutne wersy, idę zobaczyć to miejsce. Jest ciepły wieczór, obraz prawie taki sam, jaki widział poeta. Znacznie więcej jednak kwiatów, mniej winogron i brzoskwiń, a wino przegrywa z piwem. Zgiełk i gwar.


Ostia.

Czwartek.

Uciekam od hałasu, natrętnych handlarzy, ciasnego metra i dusznych autobusów. Podmiejską kolejką w kilkadziesiąt minut dojeżdżam do Ostii, 15 km na zachód od Wiecznego Miasta. To tu przed wiekami docierały statki ze zbożem i oliwą dla Rzymian. Miłe, ciche miasteczko. Można spacerować po długiej promenadzie wzdłuż plaży albo zobaczyć pozostałości po Ostii starożytnej. Siadam na plaży z butelką białego wina, truskawkami i otwieram "Lapidaria" Kapuścińskiego... *

* Ten tekst i niektóre zdjęcia ukazały się w dodatku "Turystyka" do Gazety Wyborczej (nr 26, 2-3 lipca 2005).

05 lipca 2005


Jeszcze chwila dokladnego spogladania na to zasypiajace slonce, a czlowiek gotow uwierzyc w UFO.


A to jeden z piekniejszych zachodow slonca jakie widzialem. Droga powrotna, piecdziesiat, moze trzydziesci kilometrow przed Belchatowem na trasie do Warszawy.


To pierwszy z fotograficznych zapisow mojej niedawnej podrozy w czasie. Zdjecie zrobione w pedzacym aucie, poznym wieczorem, w wigilie kolejnego slonecznego dnia, gdzies na trasie Warszawa-Wroclaw-Bielawa.