28 czerwca 2005

Mumio

Polskim politykom może pomóc już tylko kabaret Mumio. Bo z polityką jest jak z komórkami: mnożą się jak głupie, wszystkie są bliźniacze i żeby coś wybrać... zaraz, zaraz, co to za buczenie? Dość, dość, dość - krzyczy ktoś. O co chodzi? Że nie wolno w wakacje piskać o polityce? Zgadzam się i obiecuję, że pożegnamy się w przecudnych okolicznościach przyrody, ale najpierw huknijmy w dno, jak radzi Janusz Głowacki, żeby było się od czego odbić.

Wyobraźmy sobie najśmieszniejsze (tak, to piekielnie trudne, jeśli nie niemożliwe ale próbujmy) reklamówki wyborcze, którymi nas niedługo zaleją. Pierwsza z brzegu: akcja toczy się przy ulicy Rozbrat w Warszawie. Za złączonymi w węża ławkami, na tle czerwonego sukna siedzi Wojciech Olejniczak. Po jego prawicy (a tfu!) i lewicy dwie inne, młode, nalane twarze, których poza portierem nikt tu nigdy na oczy nie widział. Nagle za przewodniczącym rozchylaja się sztory i cichutko staje w nich posłanka Senyszyn. Rozczapierzonymi palcami doprawia szefowi rogi i piszczy tym swoimi głosikiem: victoria!

Albo druga scena: Kraków, przychodnia logopedyczna przy Rynku. Nie ma kolejki, drzwi do gabinetu otwiera Jan Rokita w słomkowym kapeluszu. Lekarz siedzi za parawanem, jest odwrócony plecami do pacjenta. Rokita chrząka zniecierpliwiony milczeniem doktora. Ten powolutku wstaje, odwraca głowę i... wszystko jasne - to Tusk w białym kitlu. Panowie robią misia, odwracają się do kamery i mówią chórem: niech nas do władzy prowadzi literka 'r'. Bardzo śmieszne. Zawsze jeszcze można dołożyć oklaski zza kadru, byleby się z tego nie zrobiła owacja na stojąco.

Znaleźliśmy z M. w ten weekend takie miejsce, gdzie mieszkają ludzie nie znający Joanny Senyszyn, mający gdzieś problemy karne Lecha Kaczyńskiego, machający ręką na 'wysokiego ale nie wielkiego' lustratora Giertycha. Można im zazdrościć zdrowego podejścia, ale lepiej zacząć ich w tym naśladować. Trafiliśmy do tej oazy zdrowia przypadkiem. Celem była Nidzica i leżące niedaleko jezioro Omulew. Nidzicki zamek świetnie się trzyma, jak na tyle chłost historii. Zwiedzanie go nie trwa więcej niż pół godziny, bo Krzyżacy nie mieli zbyt rozbudzonej fantazji architektonicznej. Owszem gdyby (nie daj Boże!) stawiali zamek po roku 1958 byłby on piękniejszy, bardziej skośny, no ale nie nasz. Tuż przy murach obronnych, we wspomnianym roku, ruszyła Wytwórnia Win i Miodów Pitnych. Działa do dziś; półlitrowy dwójniaczek w ceramicznej butelce właśnie stoi obok mnie. Win już nie robią, to znaczy było coś czerwonego, półlitrowego za cztery złote, ale sprzedawczyni w trosce o młode pokolenie zabroniła kupować.

Omulew jest niewielkim jeziorem, czystym, cichym, w znacznej części dzikim. Skądś musiała o tej dzikości wiedzieć grupa młodych 'normalnych inaczej' Warszawiaków, jak ich nazwał właściciel wypożyczalni kajaków, bo wpadła tam na rajd po jeziorze. Bardziej niż wiosła rozpędzały ich butelki z piwem. Nie wiem, czy skończyli zawody w komplecie, bo uciekliśmy stamtąd. Ruszyliśmy bardziej na północ, w stronę Olsztynka. Mapę można odłożyć, zwolnić, otworzyć okna i szukać wszelkich znaków na niebie i ziemi, bo one są w tej dziczy najlepszymi kartografami. Tak zrobiliśmy i nagle stanęliśmy na rozdrożu w rezerwacie przyrody.

Tym, którzy prychają: 'ładny mi rezerwat, skoro wjechali tam autem' odpowiadam: nikt nie zabronił, a więc można było. A nawet trzeba, żeby nieświadomym niczego dotrzeć nad brzeg jeziora o wodzie czystości łzy, zieleni soczystości młodych majowych pąków, przykrytych delikatnie nieskazitelnym błękitem. To miejsce, w którym słychać jak siedzący w łodzi na środku jeziora rybak nawleka żyłkę. Cisza, choćby najcudowniejsza, zaczyna kłuć w uszy. Ale nie tam.

Co to za jezioro? Przecież, że nie powiem. Narazie...

1 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

nie pisz,co to za jezioro....ja też mam takie "swoje" miejsce na Dolnym Sląsku gdzie jest cisza,spokój,zero rozmów o polityce i czasem "przyjezdni" zbulwersują się gdzie jest "cywilizacja"...

2:51 PM  

Prześlij komentarz

<< Home