19 kwietnia 2005

Jozeph, brat Karola

Gdyby Watykan zaproponował Janowi A.P. Kaczmarkowi napisanie muzyki na te kilkadziesiąt minut, które upływa od wyboru nowego Papieża do wypuszczenia w świat białego dymu i rozhuśtania dzwonów w Bazylice św. Piotra, mistrz powinien powiedzieć: drodzy kardynałowie, zagrajmy tłumom "Dwa pociągi", z filmu "Całkowie zaćmienie". To są trzy minuty pełnych napięcia nut. Właśnie zagłuszam nimi postrzępione od dwóch tygodni myśli, które żadnym sposobem nie dają mi się spleść w doprawioną sensem całość.

Myślałem, że pogrzeb mojego Papieża uwolni mnie od poczucia bezradności i niemocy. Chciałem, żeby zamknięci na cztery spusty kardynałowie, mając przed oczami, za plecami i nad nad głowami sceny Sądu Ostatecznego, modlili się w Kaplicy Sykstyńskiej jak najdłużej. Żeby dali mi jeszcze trochę czasu; ile tylko mogą. Bo przecież nie można zapomnieć o śmierci tak Cudownego Człowieka w wymaganym przez życie mgnieniu oka. Ja nie umiem. To przecież było niecałe dwa tygodnie temu, to było przed chwilą. Ale może ze mnie nie tylko człowiek słabej wiary, ale i kiepskiej kondycji? Wybaczcie, nie nadążam.

Nowym Papieżem został kardynał Joseph Ratzinger, Bendykt XVI. Zaraz posypały się epitety: kontynuator, konserwatysta, wreszcie... Niemiec. I co z tego? Choć czuję, że mój Papież był niezastąpiony, wiem, że ogłaszając nam dzisiaj, że odtąd Bendykt XVI będzie zamiast Niego jeździł po świecie z pielgrzymkami, Miał nasz Papież w tym tajnym głosowaniu Swój udział. Jakby mówił do nas z Góry: no, kochani teraz dręczcie dziadka Benedykta.

Będziemy, ale daj nam, Ojcze Święty, jeszcze trochę czasu na oswojenie się z myślą, że Ty już naprawdę musiałeś odpocząć. Na zawsze.