11 lipca 2005

Środa.

Metrem dojeżdżam na Piazza del Popolo. Wrzucam kilka centów do kapelusza kataryniarza i przez szeroki plac ruszam na spotkanie ze słynną Via del Corso, ulicą wyścigów osłów, bawołów i koni. Wiem, że na końcu, na Piazza Venezia, jest Grób Nieznanego Żołnierza. Na miejscu gwizdek ochroniarza przywołuje wszystkich do porządku: nie siadać, nie jeść, nie pić. Wolno patrzeć przed siebie, na Koloseum.

Zanim niemożliwe stało się moim udziałem i dotknąłem jednej z najbardziej rozpoznawanych rzymskich budowli, po lewej i prawej stronie drogi minąłem Forum Romanum. Tu kolumna, tam łuk triumfalny, gdzie indziej rząd kolumn zwieńczonych rzeźbami. Jakby ktoś, kto burzył ten starożytny rynek, miał za mało czasu na zrównanie z ziemią wszystkiego. Całe szczęście, że jako tako trzyma się Koloseum. Z jednej strony czarne od brudu, z drugiej podziurawione jak sito, wewnątrz ruina, ale wciąż dech w piersiach zapiera.

Pod wierszem "Campo di Fiori" Czesława Miłosza jest podpis "Warszawa - Wielkanoc, 1943". Zaczyna się tak: "W Rzymie na Campo di Fiori/Kosze oliwek i cytryn,/Bruk opryskany winem/I odłamkami kwiatów./Różowe owoce morza/Sypią na stoły przekupnie,/Naręcza ciemnych winogron/Padają na puch brzoskwini...".

Mając w pamięci dalsze smutne wersy, idę zobaczyć to miejsce. Jest ciepły wieczór, obraz prawie taki sam, jaki widział poeta. Znacznie więcej jednak kwiatów, mniej winogron i brzoskwiń, a wino przegrywa z piwem. Zgiełk i gwar.