26 lipca 2005

Poznaj terrorystę

Jako jeden z najwierniejszych klientów stołecznego ZTM mam wreszcie czas żeby zadbać o swój rozwój intelektualny. Zadbać dwojako: czytać książki i obserwować współbraci od biletu. W końcu nikt nie pyta "czy" ale "kiedy" w Warszawie także będzie zamach. Ja, patrząc na sąsiadów i sąsiadki z pokładu, pytam się dodatkowo: czy wystrzeli plecak na ramieniu współbrata przede mną, czy eksploduje pojemnik na jedzenie w torbie współbratki za mną. Wypadki londyńskie pokazują, że różnica jest zasadnicza, bo pierwsze rozwiązanie byłoby dla mnie ostateczne, drugie tylko półniebiańskie.

W ostatnich upalnych tygodniach, zaraz po skasowaniu biletu i zatkaniu nosa, otwierałem Janusza Głowackiego "Jak być kochanym", bo któż nie chce znać odpowiedzi? Dla mnie jest ona w felietonach Głowy zbyt dobrze ukryta ale nie o to, nie o to, jak mówi chudy z kabaretu Mumio. "Do stolicy starej poczciwej Anglii przybyłem w kurtce z demobilu i w zielonkawych spodniach" - wspomina Głowacki. Daty pierwotnej publikacji tego tekstu nie znam ale jak diabli pasuje do współczesności. "Ten strój, dyskretnie podkreślający mój przychylny stosunek do służby wojskowej (...) został chłodno przyjęty w Londynie. (...) Wprawdzie doświadczona matka ostrzegała mnie przed wyjazdem: "Uważaj Janku, tam są bomby", ale i ona nie przewidziała, że uda mi się trafić w sam środek mody męskiej lansowanej przez terrorystów z Irlandzkiej Armii Republikańskiej. IRA stawia sobie za cel nakłonienie Anglików, aby wyrazili zgodę na przyłączenie Ulsteru do Irlandii, i wstrząśnięcie sumieniami londyńczyków przy pomocy wysadzania ich w powietrze. Rzecz realizowana jest zgodnie z założeniem taktycznym: "Podpalenie pudełka kartonu w Anglii, robi nam większą publicity niż zamach bombowy w Belfaście". Nic się ci terroryści nie zmieniają. Mimo upływu lat ich medialna filozofia pozostaje ta sama, podmieniają jedynie nazwę wroga. I wciąż zaskakują. Policję i polityków.

Na ostatniej stronie "Jak być kochanym" znalazłem swoje notatki: "Opalona, piegowata, około sześćdziesiątki, chuda, w żółtej koszuli w białą kratę, na kolanach czarna torba, obok reklamówka, zaciąga nosem". Zwróciłem uwagę na tę starszą panią tylko dlatego, że dziwnie wyglądała z książką "Po nie swoich stronach łóżka" w ręce. Zmierzam do tego, że w anonimowym tłumie piekielnie ciężko jest trafnie rozpoznawać ludzi. Że strój człowieka, mimika jego twarzy, wiek, który mu przypisujemy, makijaż, zachowanie w danej chwili są mocno względne. I bywają śmiertelnie błędne, jak w Londynie w przypadku młodego elektryka Jean'a Charles'a de Menezes'a.

Menezes, brazylijczyk, od trzech lat mieszkał i legalnie pracował w Wielkiej Brytanii. Policja uznała go za podejrzanego, bo wyszedł rano z klatki domu obserwowanego w ramach antyterrorystycznego śledztwa. Miał na sobie ciepłą kurtkę, choć były 23 stopnie Celsjusza. Policjanci myśleli, że chłopak ma za pazuchą bombę. Śledzili go do metra. Tam kazali mu się zatrzymać, ale nie posłuchał. Zaczął uciekać. Policjanci dopadli go w zatłoczonym wagonie, rzucili na ziemię i wstrzelili w głowę siedem kul. Ósma utkwiła w ramieniu. Dziś Scotland Yard wie, że Menezes mieszkał dokładnie poniżej mieszkania obserwowanego przez policjantów. Że nie miał nic wspólnego z zamachami.

Rodzina Jean'a, i ja się jej nie dziwię, ma głęboko gdzieś głębokość scotlandyardzkiego żalu. Syna im to nie wróci. Ale z drugiej strony rację ma szef londyńskich policjantów, który pyta: "A co, gdyby to był terrorysta-samobójca, wszedł do metra, drzwi by się za nim zamknęły, a policjanci by go nie zastrzelili?". Nie ma jednej drogi. Przecież nie można kazać zabijać faceta z bujną brodą i kolczykiem w nosie, który ucieka z plecakiem, ale nie strzelać do gładko ogolonego blondyna, z saszetką pod pachą, który tylko szybciej truchta. Jeden i drugi może być bombą. Lub nie!

W tej całej antyterrorystycznej, antyszaleńczej i antyludzkiej dyskusji jest jeszcze jedna antynormalna rzecz. Szybkość z jaką zapominamy o bombach, krwi, płaczu, pogrzebach. Janusz Głowacki cytuje w swoim felietonie gazetę, która opisywała ówczesny zamach bombowy w Londynie: "Mężczyzna, który usiłował wykorzystać pobliską eksplozję, aby przesunąć się o parę miejsc do przodu w kolejce na wieczorny seans filmu "Emmanuelle", został natychmiast przywołany do porządku". Nic się ci ludzie nie zmieniają. Mimo upływu lat ich infantylne podejście do śmierci pozostaje takie samo.

4 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Ja pamiętam zamachy, te które mogę, choć z różną siłę i intensywnością. Może ta "głupota" i "brak zainteresowania" ratuje przeciętnego człowieka przed społecznym, nazwijmy to przesadnie, obłędem? Bo nie można ogarnąć całego świata, a zwłaszcza tej jego tragicznej części.A życie w permanentnym strachu jest chyba nie do wytrzymania. Jeśli coś nas dotknie bezpośrednio wtedy rodzi się osobista trauma taką,jaką przeżywają nowojorczycy, mieszkańcy Madrytu czy teraz Londynu.W innym wypadku po prostu mamy świadomość zagrożenia i czyjejś tragedii. Przeżywaliśmy WTC, bo ten zamach był niespotykanie nagły, na nieopisaną dla nas skalę (sam ben Laden nawet nie zakładał takiego rozmachu) i atakował teren pozornie do tej pory "nietykalny". Bardzo dobrze pamiętam Biesłan. Przede wszystkim , bo dzieci i ta wszędobylska kamera. To znak czasów, ale czułam się źle, kiedy gapiłam się na obraz w TV jak ludzie uciekają z ostrzeliwanej szkoły, dzieci w samych majteczkach. Tak jakoś wkraczało się i w ich tragedię i w ich intymność. Nic nie można było zrobić, poza zapaleniem potem świeczki, no bo co innego ? Miałam podobne odczucia jak pokazywano rozpoczęcie wojny w Afganistanie w 2001 r. Amerykanie wysyłali telewizyjne obrazy pogrążonego w ciemnościach Kabulu i rozpoczęcie nalotów. Tak samo było z Irakiem.Za ciemnościami byli ludzie, cywile. Wszystkim mediom na świecie podskoczyła adrenalina,ale zresztą czy to ich wina? Świat jest już tak globalny, że trudno czegoś nie pokazywać, choć nie do wszystkich konfliktów się garniemy. Może na szczęście. Nie lubię takich "efekciarskich" (wiem, to w kontekście śmierci nieeleganckie słowo) zdjęć jakie ukazywały się kiedyś w odnowionym "Przekroju" w stylu "Ty tu pijesz kawę, a tam popatrz ktoś się podpala, kogoś rozerwała bomba, nie wstyd Ci?" Bardziej szanuję Wojtka Jagielskiego (choć nie są dla mnie łatwe jego reportaże) z "Wyborczej", bo on nie epatuje śmiercią, on tłumaczy i wprowadza w ten inny, także mentalnie świat.Jako normalny człowiek, obserwujący coś z daleka, czuję się nieraz przerażona (teraz częściej), świadoma i pamiętająca, ale nie nie ciągle i wszędzie.

11:00 PM  
Blogger Jarosław Kuźniar said...

Widzi Pani, problem polega na tym, ze gdyby Wojciech Jagielski pracowal dla telewizji musialby zmienic swoj sposob opowiesci.Cale szczescie nie musi zmieniac pracy.klaniam sie

12:49 PM  
Anonymous Anonimowy said...

Wiem. Telewizja rządzi się obrazem i on musi opowiedzieć wszystko. Od reportera zależy jak poprowadzi kamerę, choć jeśli coś dzieje się gwałtownie to kamera prowadzi jego (Bater w Biesłanie).Ale obrazem można też manipulować. Po WTC pokazywano jak świat arabski się cieszy i ciągle było jedno ujęcie: starszej, krzyczącej Arabki merdającej językiem. Jedna osoba to jednak nie cały świat arabski. A u wojennych reporterów radiowych, mam wrażenie, że czasem chodzi w przekazie nie o dźwięk, co byłoby w tym przypadku logiczne, ale o szybkość reagowania (nie są obciążeni aż tak sprzętem) i skrót. Ale, mam wrażenie, że najtrudniej jest przekazać obiektywną prawdę jakim by nie było środkiem medialnym, bo bywa, że jest ona nieuchwytna. Lata temu chyba Leszek Talko (nie jestem pewna) opowiadał, że będąc w Jugosławi odkrywał, że ofiary nie były takie potulne, a ich wrogowie tacy źli. Pamiętam jak kiedyś w nocy oglądałam reportaż z Iraku Piotra Kraśki. O dziwo ten salonowy dziennnikarz zrobił całkiem zgrabny i ciekawy materiał na temat tamtejszego życia po wojnie. A jeśli chodzi o zdjęcia to jeżeli wstrzasające foto sygnowaliby , nawet tak mentalnie, nie "redaktorując" Woroch, Czarnecki, Marzec czy Mikruta i inni, którzy tam byli to ja im bardziej wierzę, że chcą nam coś przekazać, bo widzieli i czuli aniżeli ktoś, kto nie był i robi to bardziej dla nakładu pisma niż z powodu silnego poruszenia zdarzeniem. A Jagielski oddaje nie tylko fakty, ale też duszę konfliktu. Są dramaty, których nie mogą sobie wyobrazić. Nie potrafię ogarnąć umysłem tsunami. Nie umiem. 300 czy 400 tysięcy ludzi. Nie ma ich. Po ataku na Londyn skontaktowałam się z mieszkającą tam moją koleżanką. Mówiła to samo co Pan:" Było tylko pytanie kiedy, a nie czy". Teraz jak jestem na dworcu jest mi dziwnie, bo nie czuję się tak pewnie jak dawniej.Pozdrawiam.

3:03 PM  
Anonymous Anonimowy said...

mimo że metrem nie jeżdżę [bo takowego na Dolnym Śląsku nie mamy] to jednak teraz wolę przejść kilka przystanków spacerem niż czekać na autobus-pułapkę...
p.s. też się zastanawiam kiedy u nas wybuchnie taka "niespodzianka"

5:56 PM  

Prześlij komentarz

<< Home