25 kwietnia 2006


Co tu komentowac�

Pierwszy pajac IV RP

Luźna dygresja na początek, przecież nie zawsze trzeba zaczynać z wysokiego "p". "P" jak... jak wiadomo co. Otóż zdarzyło mi się, jak każdemu z nas, zostawić w domu komórkę i wyjść do pracy na tyle późno, że zawracanie po telefon równałoby się spóźnienie. Jadę więc przed siebie i widzę jak ta nasza współczesna kulka u nogi, świeżo doładowana, leży sobie spokojnie na stole. Szlag by ją trafił. Parkuję samochód w ślepej uliczce, prostopadłej do Rozbrat, zaraz za biurem SLD. Mam przed sobą kwadrans zdecydowango spaceru.

Wspinam się przez coraz bardziej zielony i z każdym dniem lepiej wygrabiony park. Mijam kakaowego mercedesa Janusza Józefowicza przed teatrem Buffo, zerkam chciwie na spacerującą dwa kroki obok Patrycję Redo z jej spiczastą dolną szczęką, przechodzę obok Sheratona, skręcam w prawo, widzę kątem oka jak bocznym wyjściem hotel opuszcza i granatową marynarkę poprawia Kamil Durczok, jestem już na Placu Trzech Krzyży, czyli prawie na miejscu. Cały czas profanuję "Baltazara" podarowango mi przez M., autobiografię Sławomira Mrożka. Kalam tę książkę, bo przecież czytać powinno się w ciszy i skupieniu, a nie obnosić z kartkami po ulicach.

Komórka leży tymczasem w domu a ja durny wyobrażam sobie ile to nieodebranych połączeń, ile ważnych wiadomości na mnie czeka po powrocie. A gdzie tam, mogłoby nie być telefonu i nic bym nie stracił. Nic byśmy nie stracili zapominając go na chwilę. Podobnie jak u Mrożka. Między wierszami jego powrotnych wspomnień jest nutka zastanowienia doprawiona szczyptą żalu i wymieszana z lekkim zdziwieniem, że świat nie znosi pustki - jak cię nie ma, to zagospodarowujemy teren po tobie bez żadnych skrupułów.

Już dobrze, dość ckliwości. Zauważyłem któregoś wieczora, że rozum w narodzie nie ginie. W każdym razie nie wszędzie. Pewien przytomny widz "Szkła kontaktowego" w TVN 24 wysłał do stacji sms tej treści: "premier Marcinkiewicz powinien być przechowywany w Sevres jako wzorzec sztuczności". Uważam, że to dobry pomysł ale przedwczesny. Obserwuję, że ten blady bohater Gorzowa dopiero się rozkręca. Wiruje zgodnie z zasadą im mniej chętnie widzą mnie w sondażach, tym chętniej ja się widzę między nimi.

Wszyscy znamy wzorzec sztuczności z okrzyku "yes, yes, yes", te "spontaniczne" żarty o "cieniasach" z gabinetu cieni PO albo potańcówkę na dniu babci w stołecznym domu starców. Kiedy doszły pytania o zgagę z powodu Leppera w rządzie Krzywousty odpowiadał, że "on lubi ludzi, tak został wychowany". Znany jest dowcip jak to na pytanie żony czy pójdzie z nią do łóżka odpowiada: "znajdą się na to pieniądze". Ale Marcinkiewicz przechodzi ostatnio samego siebie w pomysłach na zagospodarowanie własnej osoby. W miniony weekend zamienił marynarkę na czerwoną bluzę z białym napisem "Polska" i rozdziewiczył sezon motocyklowy w Warszawie. Zachęcony przez premiera pozwalam sobie ogłosić konkurs na nowe, niezwykłe zajęcie dla niego w czasie wolnym od innej propagandy. Jako autor plebiscytu sugeruję trzy pierwsze imprezy.

"Dzień działkowca". W tym dniu Kazimierz Marcinkiewcz już od samego rana zajmie się mieszaniem wapna na jednym ze stołecznych POD. Około południa sam rozleje gnojówkę po grządkach, wyzbiera co bardziej dorodną stonkę z krzaczków ziemniaka i wymaluje przygotowanym przez siebie wapnem wszystkie drzewka. Foto przed nabraniem obornika na widły.

"Flash mop". O świcie, jeszcze przed pierwszą poranną kawą, premier uda się do kantorka sprzątaczek w jego kancelarii i krzyknie na powitanie: "do usług!". Jego widok zaskoczy panie. W obliczu wyjątkowo chłodnej reakcji, żeby nie powiedzieć wzgardy ludu, złapie za mopa i zacznie zasuwać z nim po korytarzach. Nucił będzie przy tym deszczową piosenkę.

"Darowanemu koniowi". W godzinach przedpołudniowych mieszkańcy stolicy będą mogli podziwiać szefa rządu w kolejce po ciepły posiłek na skrzyżowaniu ulic Leszno i Okopowej. Stylizowany na obdartusa z Centralnego stał będzie potulnie w rządku i czekał na swoją porcję. Rozpłacze się widząc jak dwóch rosłych łomiarzy pobije się o żeberka zdemontwanych na jednym z wolskich osiedli kaloryferów.

Nie muszę dodawać, że łzy będą przyklejane. Podobnie jak uśmiech, złość, smutek i zaduma na twarzy Marcinkiewicza. On nie jest wzorem sztuczności, to pierwszy pajac IV RP.

19 kwietnia 2006

Kaczki na taczki

Chcę wymienić drzwi wejściowe do domu. To nie jest żadna przenośnia, przynajmniej nie miała być. Zwyczajnie chcę zamienić płytę pilśniową na ocynkowaną, zgrabnie oklejoną blachę. Plus zamek, oczywiście, bo jak przyjdą kiedyś nad ranem wytarmosić za te marne polityczne docinki, będę się bronił. Słyszę od handlarzy drzwiami, że najwięcej ciepła ucieka dołem i najwięcej hałasu wdziera się również przez próg, dlatego poprosiłem o deskę najskuteczniej mordująca wszelkie odgłosy.

Jak nie lubię naburmuszonych napływowych "Warszawiaków", tak w czasie świąt szczerze im współczuję (i liczę na wzajemność z ich strony). Bo co może zrobić w święta człowiek, który ma wolne trzy dni, dwie czekające na odwiedziny rodziny i przed sobą tysiąc pięćset kilometrów polskiego sita (szukałem lepszego słowa ale na "drogę" to nie wygląda)? Nic nie może, jedzie. Ja czułem się ze swoją święconką jakbym krążył wokół Mc Drive'a: ciągła podróż i króciutkie przystanki, kiedy człowiek nawet nie ma czasu wysiąć z samochodu.

Mijając moją podstawówkę w Bielawie przypomniałem sobie jedną z zabaw na wuefie, tak zwaną "taczkę". W tym celu jeden z młodych kładł się brzuchem na podłodze i brał w ręce coś, co przypominało kuchenny wałek do ciast ale rączki swobodnie obracały się wokół własnej osi. Kolega podnosił go za nogi i pchał w siną dal. Na toczącym spoczywał obowiązek utrzymania nóg toczonego, toczony musiał zaś pilnować się, żeby nie paść na twarz.

Widziałem to ponownie kiedy w wielu miejscach na trasie musiałem przenosić swoje auto nad rozwalonymi odcinkami polskich niby-dróg. Zamarzyła mi się wtedy taka oto sytuacja: na rogatkach Warszawy suweren (czyli my) ustawił start do "Ogólnopolskiego biegu z wałkiem". W długich rzędach na swoją kolej czekało ładnych kilkanaście milionów Polaków. Strasznie się dłużyło, bo toczących było znacznie więcej niż toczonych. Nikt jednak nie narzekał, w końcu taka impreza mogła się już nigdy nie zdarzyć. Wszyscy pragnęli przepędzić po kraju taczkę Marcinkiewicza, taczkę Kaczyńskiego pierwszego, taczkę Kaczyńskiego drugiego oraz kilka innych mniej istotnych taczek. Czy państwo też słyszą ten rym, czy ja już kompletnie sfiksowałem? Nieważne.

Oj nasłuchałby się taki premier czy inny prezes z nosem i uchem przy samej ziemi. Nie mam wątpliwości, że wszystkie krety, nornice i reszta ich podziemnych przyjaciół siedzi już na walizkach. Nawet oni mają dość wmawiania, że glista (askaris lumbricoides hominis) jest w rzeczywistości witaminą.

18 kwietnia 2006

...i po świętach

... i całe szczęście. Życzę żeby wszystkie wielkanocne jajeczkowe lamenty (nie wierzę, żeby były inne niż te z końca grudnia, z imienin, urodzin, stypy) właśnie zaczynały się realizować. Słowem niech wreszcie będzie pięknie.

11 kwietnia 2006

Dymanie bez końca


Mógłbym napisać cholera jasna.


Mógłbym być szczery jak Berlusconi i wykrzyknąć nawet kurwa mać!

Mógłbym przywołać egzystencjalistę ze wspomnień Głowackiego, który stoi na środku ulicy i wymiotuje.

Mógłbym wycedzić coś o permanentnym dymaniu obywateli przez klasę próżniaczą.

Mógłbym wyszydzać niby-premiera i niby-prezydenta, bo sami się o to proszą.

Mógłbym kpić z bełkotu prezesa Jarosława, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie robi inaczej.

Mógłbym ale mi się już nie chce.

Andrzej Lepper na wicepremiera. Nie ma lepszej puenty.

10 kwietnia 2006

To sabotaż, proszę nie reagować. Autor

Kaczyzm!

04 kwietnia 2006

Wieczny prima aprilis

Dość już tej hipokryzji. Dziennikarze, do spółki z resztą rodaków, powinni uderzyć się w pierś i przyznać, że zbyt często idą na łatwiznę. W obecnych czasach wylewanie pomyj na rządzących tym niby-krajem niby-polityków nie jest żadną sztuką. Wyzwaniem jest szukanie pozytywów. Karkołomne to zadanie ale bardzo skutecznie radził sobie z nim od czasu wyborów Maciej Rybiński. I proszę, awansował! Żegnając się z czytelnikami "Rzeczpospolitej" napisał, że nie widzi nic złego w tym, że zamiast do jednego profesora, jego tekst trafi do dziesięciu robotników. Obawiam się, że nie będzie to czytanie ze zrozumieniem.

Lubiłem teksty Rybińskiego a pisząc własne mam w tyle głowy jego radę: sztuką jest napisać krótki felieton. Faktyzacja wszystkich mediów doprowadza czasem do tego, że nawet gdybyśmy chcieli się rozwinąć, nie mamy czasu. Bądźmy jednak szczerzy, psieje cała polska codzienność. Janusz Głowacki wspominał, że o odbywającym się w Warszawie Konkursie szopenowskim przypominały mu kolejki Japończyków przed burdelem na Bednarskiej. Wyobrażam sobie tę scenę zawsze kiedy czuję, że ktoś używa sobie bezkarnie na mojej duszy i ciele. Tak, czuję się wykorzystywany przez Kaczyńskich, Gosiewskiego i Marcinkiewicza. To jakie durnoty przechodzą im przez te pozaciskane zęby, jest niczym innym jak tylko politycznym gwałtem na obywatelu.

Przykład najświeższy (chyba, że przegapiłem jakieś nocne harce w Radiu Maryja), premier Polski do prezydenta Białorusi: "panie Łukaszenka domagam się zwolnienia z więzienia polskiego dyplomaty". Dyktator (Łukaszenka, nie Marcinkiewicz, choć ma chłop skłonności) był podobno po tym okrzyku reanimowany. Dzień wcześniej Jarosław Kaczyński w Szczecinie mówił, że jego brat, prezydent znaczy się, jest "w sposób skandaliczny obrażany". Pewnie chodziło o pokazane przez TVN 24 wręczanie kobiecie kwiatów w celofanie i łodygami do góry. Prezes Jarosław wycedził też zdanie, że "to nas kąsają, my czasem odpowiadamy". Żmija.

Sami państwo widzą, Polska to kraj - unikat. Nigdzie prima aprilis nie trwa tak długo.