28 kwietnia 2005


To prawa dlon Benedykta XVI, ze zlotym pierscieniem rybaka. Sygnet przedstawia swietego Piotra zarzucajacego siec, wokol jest imie papieza.

Szaleństwo czy ślepota?

Na co cierpi ojciec Konrad Hejmo?

Oskarżany przez szefa IPN o donoszenie na Papieża zakonnik powiedział, że te informacje są elementem większej operacji mającej na celu szarganie pamięci Jana Pawła II i jego otoczenia.

Ojcze Kondradzie Hejmo, niezależnie od swojej winy bądź niewiny, bez względu na swoje załamanie, to właśnie ojciec, takimi słowami, najbardziej szarga pamięć Jana Pawła II.

27 kwietnia 2005


Ktorej twarzy zaufac?

Twarze Ojca Hejmo

Szef IPN naprawił swój błąd. Ujawnił wreszcie, który z księży donosił SB na Karola Wojtyłę. To dominikanin ojciec Konrad Stanisław Hejmo. Skąd pewność? W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej są nie tylko dokumenty, ale i taśmy z nagraniami rozmów tajnych współpracowników z oficerami Urzędu Bezpieczeństwa. Leon Kieres przesłuchał jedną z tych taśm i rozpoznał głos osoby, która donosiła na księdza Wojtyłę. Rozpoznał ojca Konrada Hejmo.

To tak, jakbym się dowiedział, że poznany przeze mnie niedawno dobry znajomy mojego ojca, zdradzał jego tajemnice brudnym służbom. Dziwne uczucie, bo z radiowego głośnika i ekranu telewizora zapamiętałem ojca Hejmo jako człowieka wesołego, szczerego do bólu, zawsze uśmiechniętego i serdecznego. Wszyscy go poznaliśmy w tych ciężkich dniach, próbował nam po ludzku tłumaczyć samopoczucie Jana Pawła Drugiego, jego cierpienie. Tryskał optymizmem, z wielką swobodą opowiadał o chorobie Papieża.

Ale to szpieg. Ojciec Konrad Stanisław Hejmo, jak zapewnia szef IPN, to szpieg. I znów, jak przy każdym tak poważnym posądzeniu, stawiam sobie pytanie: został złamany, zmuszony czy podjął współpracę bez żadnej żenady? Jeden człowiek, a tyle twarzy.

26 kwietnia 2005

Czas

Nie wiedziałem, że czas we współczesnym świecie jest aż tak drogi! Że za uronienie każdej sekundy trzeba płacić horrendalne kary. Bo nie umiem sobie inaczej wytłumaczyć dlaczego po takim wstrząsie, jakim była dla wielu śmierć Jana Pawła Drugiego, tak szybko powróciła błazeńska normalność. Jakby ludzie bali się finansowego upadku tuż po wydłużeniu o dzień lub dwa czasu dobroci, skupienia, rozwagi. Skończyło się w mig! Kto się ociąga - odpada, kto pędzi z nami - niech wsiada.

Podsłuchałem wczoraj rozmowę dwóch braci Wiktorów. Z bełkotu, w który zamieniała się powoli ich rozprawa wnoszę, że mieli przed swoimi wątłymi posturkami przynajmniej dwie odkorkowane butelki wina. - Marna ta rzeczywistość, do której pognał świat - zauważył pierwszy z Wiktorów. - Jak wiesz, ledwo mnie widać za kierownicą, śmiech wzbudzam na światłach, taksówkarze mnie obtrąbiają ale jeszcze dwa tygodnie temu na czerwonym mi się kłaniali, w windzie z uśmiechem przepuszczali i chleb świeży w sklepie zostawiali. Coż, skończyło się. - Rozumiem, bracie - zaczął Wiktor drugi. - Mnie też się lepiej żyło, mniej kolegów jątrzyło, więcej miłości w mieszkańcach było. No, ale również się skończyło. - Zdrowie, bracie, bo wchodzą.

Na telewizorze w domu Wiktorów spotkała się luźna informacja, z marną biesiadą, przemówili Orłoś z Richardson. - Wolę na nią patrzeć, niż jej słuchać - mówi drugi Wiktor. - Ale podglądam tę jej "Europę", bo jak mi, bracie, przyjdzie za chwilę objeżdżać kraj za krajem, to się wolę orientować jak przemawiać z pospolitym jajem. - Coś im nieskładnie to idzie, chyba miał prowadzić kto inny. Wypijmy za sondaże, bracie!

Stuknęły kieliszki, rączki Wiktorów powędrowały w górę, napój spłynął ich krótkimi krtańmi do wnętrza, rozgrzał do dalszej dyskusji. - Wiesz, dobrze, że cię na tej mszy biskup wymienił, że pochwalił za miejsce i ołtarz. Ledwie chwilę mówił, a jak ładnie wynik nam podbił - zauważył pierwszy Wiktor. - Tak, słyszałem, że to dzięki temu przyjdzie nam rządzić samemu. - No, no... nie zaklinaj. Ale gdyby tak prezydent z premierem do siebie per "bracie" mieli się zwracać!?

Telewizor wyświetlał coraz to nowe twarze, słychać było udawane żarciki, wymuszane pytania, odgrywane scenki. - Jakoś mało śmieszne to wszystko - ciągnął, coraz bardziej wstawiony, pierwszy z braci Wiktorów. - Może im wiatr porwał scenariusz? - Cicho, konkurenta mojego wzywają - przerwał drugi Wiktor. - Toż to reklama żelu do włosów, a nie prezydent. - Daj mu powiedzieć, może wreszcie się usłyszy. - Jak chcesz, braciszku, ja piję nasze zdrowie! Jeeeszcze Polska nie zgineełaa póki my żyjemy...

- I czego wrzeszczysz, bracie, nie słyszałem, co powiedział. - A co miał mówić, kiedy jego nowy Walter siedzi dwa krzesełka na lewo od niego? Pewnie pozdrowił siebie i sobie pogratulował. Zresztą, widzisz, że to już chyba jest koniec, bo na jednej scenie próbują łączyć wodę z ogniem. - O, skończyło się - posmutniał Wiktor drugi.

Całe szczęście, to był koniec.

Puszcza ropecka, opowiadanie

Ojciec Bartka zawsze wyruszał w trasę rano. Miał doświadczenie, bo odkąd pamiętam za rozpadającym się osiedlowym śmietnikiem, parkował zakładowego żuka, którym odwiedził chyba wszystkie fabryki śrub w Polsce. Z tego też powodu auto było w takim samym stanie jak ta śmierdząca budowla i jeździło tylko dlatego, że pan Andrzej był świetnym mechanikiem.

- Bartek wstawaj! Nie trzeba było ślęczeć do nocy - mama mojego szkolnego kolegi była bezlitosna każdego ranka. W normalny dzień włączyłaby jeszcze odkurzacz, ale w dzień wyjazdu darowała sobie tak brutalny budzik. Poza tym była czwarta rano a gospodyni klatki nie wypada łamać zasad sąsiedzkiego pożycia, które dopuszczają sprzątanie tylko między ósmą a dwudziestą. Nie mówiąc już o złośliwych komentarzach sąsiadek, które wytknęłyby pani Ani ten poranny rumor na najbliższym zebraniu w spółdzielni.

Pan Andrzej zdążył już zapakować do stojącej pod domem przyczepki pierwsze torby, namiot, śpiwory. Dołożył też metalową skrzynię z narzędziami "na wszelki wypadek". Musiał ciągnąć za samochodem to dwukołowe żelastwo, bo sprowadzone niedawno z Niemiec auto było małe, niepewne, a bagażnik na dachu nie wchodził w grę - wszystkie pieniądze poszły na cło.

Tego ranka pan Andrzej zdążył już także zabrać sobie kilka kolejnych minut z życia wypalając trzy popularne do małej czarnej, ale mocnej. Chcąc uniknąć kłótni o to z żoną nawet psu pozwolił pobiegać dłużej niż zwykle. - Pospieszcie się! Nie mam zamiaru jechać tam cały dzień - krzyczał znad kolejnej filiżanki kawy. Był niespokojny jakby w trasie miało się coś stać. - Jeszcze musimy zatankować! - Uspokój się Andrzej - prosiła żona - nalejemy paliwa już za miastem, na najbliższej stacji.


Co ona mogła o tym wiedzieć? To on był szefem, on przynosił do domu z garażowego warsztatu ciut więcej niż rentę, więc "po co się wtrąca"! Gdyby dawali nagrody za wysokość ciśnienia byłby bogatym człowiekiem. Ale zostawał jedynie totolotek. Pan Andrzej był na nogach dopiero od półtorej godziny a już miał serdecznie dość całej tej wyprawy. Zabrał syna i pojechali do garażu. Tam schowane było paliwo na wakacje. Gdzieś udało się kupić je taniej albo ktoś oddał parę litrów benzyny w zamian za naprawę auta i pan Andrzej trzymał swój skarb w kilku kanistrach już od paru miesięcy. Nie był to wcale czas Bushowej wojny w Zatoce, tu chodziło o wskazania domowego kalkulatora - będą wakacje jak będzie na paliwo, jak znajdzie się tanie pole namiotowe i jak uda się ugotować zapas zup i drugich dań do słoików.

Wyruszyli. Pogoda nie była zła, wycieraczki pracowały w sumie kilkanaście minut, a pies i tak dostawał szału kiedy czarny, wąski kawałek metalu przesuwał się z jednej strony szyby na drugą. Nie daj Boże żeby jeszcze guma trafiła na suchy kawałek szkła. Po dwóch godzinach drogi mijali Głogów. Potem przystanek w Międzychodzie i kilkuletni fiat uno wlokący za sobą szkaradną przyczepę był już na ostatniej prostej do Puszczy Noteckiej. Miejsce wybrał przyjaciel pana Andrzeja, nieżyjący już Bogdan, najspokojniejszy człowiek jakiego Bartek znał. Pewnie dlatego zdecydował się na to odludzie. Las był przespokojny, jezioro, nad którym rozbili namioty miało na oko pierwszą klasę czystości. - Patrzcie, raki - dla pani Ani wyjazd na tydzień do lasu był, mimo drobnych szczęśliwości, mordęgą. Nie można przecież utrzymać porządku w namiocie skoro śpią w nim trzy osoby, wokół jest mnóstwo piasku, do tego pies, który po kąpieli zawsze się gdzieś wytarza i obtrzepie akurat w wysprzątanym przedsionku. Ale bywały chwile kiedy wygrywała ze swoją obsesją, brała pod rękę koszyk, wokół palców wiązała smycz i ruszała na jagody. Widok pewnie dla niej samej zaskakujący, ale odpoczywała. Przez moment.

- Idźcie mi stąd i pozwólcie spokojnie posprzątać - zaczynała po powrocie. Prawie wszystkie życzenia pani Ani udawało się spełniać. - Bierzesz tego robaka w palce i przekłuwasz na haczyku - tłumaczył pan Bogdan. Bartek dotąd nie łowił ryb ale zarzucenie wędki pozwoliło mu zrozumieć jaki sens ma siedzenie godzinami na rybackim foteliku i wpatrywanie się w spławik. Cisza i spokój jakie temu towarzyszą są niepowtarzalne. Gorzej potem.

- A to co? - pytał zdziwiony po rozkrojeniu jednej ze swoich pierwszych, średniej wielkości, zdobyczy. - To tasiemiec, dlatego była taka gruba - tłumaczył mu ojciec. Nad wodą nawet panu Andrzejowi udzielał się ten cudowy spokój. Nawet on czekał aż spławik się poruszy, drgnie znowu, schowa pod wodą na chwilę, na dłużej... i ciach! Ryb z tasiemcami nie było dużo, większość trafiała na rozgrzany na turystycznej kuchence olej. Zresztą zabrakło go już pierwszego dnia, bo pani Ania zabrała ze sobą napoczętą butelkę, część wylała się po drodze wywołując karczemną awanturę i zostały resztki. Ale za lasem była wieś i jedyny tam przemysłowy sklep o swojskiej nazwie "U Przemka" albo "U Maćka". Nikt tego teraz nie pamięta. Tak czy inaczej i Przemek i Maciek sprzedawali to samo czyli piwo, mydło i powidło. No i olej.

Tydzień wymarzonych wakacji minął błyskawicznie. Zaprzyjaźnieni miejscowi już obiecali, że zaklepią miejsce na przyszły rok, a pani Ania powtarzała: - Przyjedziemy jak tylko będą pieniądze, bo pięknie tu u was. Zaczynała się szara, blokowa rzeczywistość. Ruszyło sprzątanie, marynowanie grzybów, gotowanie dżemu z jagód. Bartek znowu okupował z kolegami trzepak, a Pan Andrzej z kieliszkiem podrabianej wódki w ręku czekał w garażu na klientów.

Któregoś wieczora, spędzanego jak zwykle przed telewizorem, wspominali ryby z tasiemcami i tanie piwo przed sklepem w lesie. - Kuwejt nad Notecią - mówił ktoś z ekranu. Zamilkli. - W Puszczy Noteckiej odkryto największe w Polsce złoża ropy naftowej. - Już po wakacjach - burknął Bartek - zostanie nam działka za domem.
Nie przesadzał. On wprawdzie wyrwał się po kilku latach z miasta, zaczął pracować i wakacje spędzał za granicą, ale jego rodzice nigdy już nie wyjechali. Bali się niesprawdzonych miejsc i bali się sprawdzać czy stać ich na znalezienie swojej nowej puszczy.


23 kwietnia 2005

Plama,ktora udaje twarz


To jest wlasnie czesc magii obrazu.Plama, ktora udaje twarz.

Obraz

Od dziś obraz bardzo często będzie towarzyszył mojemu pisaniu. Bo choć wierzę, że słowo odpowiednio zapisane potrafi ukazać wiele więcej niż na kartce dostrzec można, wszak by tego dokonać, potrzeba być słowa mistrzem.

19 kwietnia 2005

Jozeph, brat Karola

Gdyby Watykan zaproponował Janowi A.P. Kaczmarkowi napisanie muzyki na te kilkadziesiąt minut, które upływa od wyboru nowego Papieża do wypuszczenia w świat białego dymu i rozhuśtania dzwonów w Bazylice św. Piotra, mistrz powinien powiedzieć: drodzy kardynałowie, zagrajmy tłumom "Dwa pociągi", z filmu "Całkowie zaćmienie". To są trzy minuty pełnych napięcia nut. Właśnie zagłuszam nimi postrzępione od dwóch tygodni myśli, które żadnym sposobem nie dają mi się spleść w doprawioną sensem całość.

Myślałem, że pogrzeb mojego Papieża uwolni mnie od poczucia bezradności i niemocy. Chciałem, żeby zamknięci na cztery spusty kardynałowie, mając przed oczami, za plecami i nad nad głowami sceny Sądu Ostatecznego, modlili się w Kaplicy Sykstyńskiej jak najdłużej. Żeby dali mi jeszcze trochę czasu; ile tylko mogą. Bo przecież nie można zapomnieć o śmierci tak Cudownego Człowieka w wymaganym przez życie mgnieniu oka. Ja nie umiem. To przecież było niecałe dwa tygodnie temu, to było przed chwilą. Ale może ze mnie nie tylko człowiek słabej wiary, ale i kiepskiej kondycji? Wybaczcie, nie nadążam.

Nowym Papieżem został kardynał Joseph Ratzinger, Bendykt XVI. Zaraz posypały się epitety: kontynuator, konserwatysta, wreszcie... Niemiec. I co z tego? Choć czuję, że mój Papież był niezastąpiony, wiem, że ogłaszając nam dzisiaj, że odtąd Bendykt XVI będzie zamiast Niego jeździł po świecie z pielgrzymkami, Miał nasz Papież w tym tajnym głosowaniu Swój udział. Jakby mówił do nas z Góry: no, kochani teraz dręczcie dziadka Benedykta.

Będziemy, ale daj nam, Ojcze Święty, jeszcze trochę czasu na oswojenie się z myślą, że Ty już naprawdę musiałeś odpocząć. Na zawsze.


Po wielkim Papiezu Janie Pawle II, kardynalowie wybrali mnie prostego, skromnego pracownika Winnicy Panskiej - to sa pierwsze slowa nowego papieza Benedykta XVI. Wyglosil je z balkonu, nad którym stoja rzezby 12 apostolów.

Raj dla klaustrofobików

Może prawdziwy spokój głowy możliwy jest tylko nad morzem? Może to tylko morze potrafi skutecznie wyciszyć nasze buzujące na codzień myśli? Doprowadzeni do kresu, przyciśnięci do ścian, dusząc się i rozpychając na oślep bezwładnymi od zmęczenia rękami docieramy nad morze.

Jest nagle tyle miejsca. Raj dla klaustrofobików. Ściany? Granice? Zabrało je morze. A może...


Oddech

18 kwietnia 2005


Fotografia wciaga nawet weterynarzy

Nadzieja

Najpiękniej jest być obudzonym nadzieją. Ma siłę młodego huraganu i skuteczność wody polerującej kamienie u stóp wodospadów. Włącza uśpione rejony naszej wyobraźni. Pozwala widzieć szerzej, barwniej, więcej. Pomaga zapomnieć. Budzi do życia życie...

Spójrzcie


Kampinos

Dotrzymywać placu

Ucieczki w nowe miejsca dają nie tylko nowe obrazy, przynoszą też nowe słowa. "Trudno było dotrzymywać jej placu w czasie polowania" - to o wytrzymałości królowej Heleny, żony Aleksandra Jagiellończyka. Taki opis znalazłem na Szlaku Dębów Królewskich w Puszczy Białowieskiej. Drzewo miało imię królowej.
Dziś dotrzymujemy komuś kroku, nadążamy za czasami, idziemy łeb w łeb, nie zostajemy w tyle, doganiamy zwycięzców. Lub nie. Oddajemy pole.

Panteon


Panteon

Świętość między torbami


Rzym handlarzy

16 kwietnia 2005

Jasne, że Koloseum


Koloseum 16.03.2005

Znana żołnierka u stóp króla


Wloski Grob Nieznanego Zolnierza/15.03.2005

15 kwietnia 2005

Po co?

Nie wiem dlaczego człowiek nie umie przystanąć na dłużej. Miał w Tych Dniach tak piękną możliwość, a ją stracił.
Na własne życzenie popędził przed siebie.
Miał człowiek taki cudny cel, a go ominął; pognał na oślep, do poprzedniego życia. Dlaczego?

Cisza pamiętnika

Cisza. Piękno pamiętnika polega właśnie na niej. Ciszy kartek, klawiatury, myśli. Nie musisz wyłączać telefonów. Nikt z pamiętnika nie zadzwoni zapytać dlaczego nie piszesz.

Przeciw nienawiści

Filozof Barbara Skarga, mądra strasza pani, napisała niedawno w Gazecie Świątecznej protest "przeciw nienawiści". Według niej nienawistnicy to najczęściej ludzie z rozchwianą tożsamością, którym trudno jest zbudować własną osobowość, ludzie w gruncie rzeczy słabi, jakby pozbawieni mocy bycia sobą, a zatem ulegający wpływom. (...) Na pół świadomi swego braku, jednocześnie, drażliwi ambicjonerzy reagujący na byle drobiazg odruchem sprzeciwu, niechęcią do otaczjącego świata.

Dlaczego świat małymi ludźmi stoi? Może ze strachu przed pracą, którą musiałby wykonać w chwili odwrócenia się ról.


Kto rano wstaje... lepiej nie wyglada, autor Piotr Zastrozny

List...

Chciałeś, żeby żałoba po Tobie trwała dziewięć dni. To było dziewięć bardzo oczyszczających i otrzeźwiających dni. Ale trwały strasznie krótko. Niektórzy już zapomnieli, co Ci w tym czasie obiecywali. Zniszczyli zapis Twojej ostatniej lekcji, lekcji miłości. Piszę, że tych dziewięć dni pożegnania z Tobą zbyt szybko uciekło, a przecież żałoby po śmierci Człowieka, który wymykał się wszelkim ramom, niezmierzalnego, nie sposób z góry ustalić. I choć Cię już nie ma, choć odszedłeś odpocząć, my się wcale z Tobą nie rozstaliśmy.

Gdybyś widział, Ojcze Święty, ile pielgrzymek przyszło ostatnio do Ciebie. Ile ludzie narobili hałasu pod Twoim oknem na Placu św. Piotra, kiedy klaskali i krzyczeli: dziękujemy. Żegnaliśmy Cię, a jakże inaczej, z ogromnymi łzami spływającymi po policzkach, z obolałymi twarzami, z przepotężnym smutkiem w oczach. Milczeliśmy wtuleni w ukochane osoby. Nikt nie chciał być w tych dniach sam.

Gdybyś widział jak pięknie wyglądały o 21.37 Twoje ulice w polskich miastach. Byli wszyscy, nawet zastępy małych szkrabów, które już dawno, po dobranocce i paciorku, powinny wtedy spać. Gdybyś słyszał jak długo kierowcy trąbili do Ciebie. Pewnie powiedziałbyś: dajcie odpocząć tym, których nie ma z nami. A potem żartowałbyś: kto te wszystkie znicze posprząta? Poradzimy sobie, z tym jakoś sobie poradzimy.

A słyszałeś, Ojcze Święty, o Błoniach w Krakowie, gdzie wieczorem, dzień przed Twoją Ostatnią Drogą, milion osób stało w milczeniu i rozmawiało z Tobą? Na pewno; tyle razy słowa: dziękuję chyba nigdy nie słyszałeś. Z mojej - ziemskiej - perspektywy wyglądało to niesamowicie: każdy miał w ręce znicz lub świecę i tylko ich wątłe promyki rozświetlały twarze tej rzeszy rozmodlonych ludzi. Tylko Ty mogłeś ich tam zebrać i sprawić, żeby zastygli w milczeniu. Bo nam, Ojcze Święty, wciąż brak słów na wyrażenie pustki po Tobie.

Gdybyś słyszał ile razy pytaliśmy się ostatnio: ile to potrwa? Jak długo będziemy pamiętać, że tak bardzo Twoja śmierć nas odmieniła? Rozglądam się i widzę, że będziesz nam szybko bardzo potrzebny. Dlatego, proszę Cię Ojcze Święty, kiedy już wrócisz z Tatr, Krakowa i Wadowic, kiedy przetrzesz husteczką usta po kremówce, daj nam siłę trwać w postanowieniach.

I uważaj na Siebie, bo, mimo wiosny, szlaki są bardzo oblodzone.

Ostatnie spotkanie


Bazylika Sw. Piotra/13.03.2005 Posted by Hello

Czy Marquez to pedofil?

Bardzo wczesno-wiosenna puszcza jest szaro-rdzawo-zielona. I mokra, bo śnieg nie zdążył jeszcze cały spłynąć, tym bardziej, że ziemia się wodą przepiła. Ptaki bardzo są nieśmiałe, jakby je ktoś wypuścił po długiej podróży w całkiem nowe miejsce. Nie wiedzą czy już śpiewać mają, czy tylko stroić struny.

W tych okolicznościach przyrody, na ściętytch belkach siedząc, pod spodniami mając wstęp do nowej książki Głowackiego, czytałem "Rzecz o mych smutnych dziwkach". Dziś stary Marquez powinien siedzieć w więzieniu za pedofilię, ale wcale się tym nie przejmuje. O swojej szesnastoletniej Pierwszej Prawdziwej Miłości, Delgadinie, jak ją nazywa, pisze, że miłość nie jest stanem duszy ale znakiem zodiaku.

Zwariował na starość, czy wie, co pisze?

Dorastanie dorosłych

Trudno rozmawia się z dzieckiem. Wtedy gdy chce się je do czegoś przekonać. A już niemożliwie ciężko rozprawić się z dorosłym dzieckiem. Kiedy na szali kładzie poczucie swojej dziecinnej dumy, a nie kiedy prosi: wytłumacz mi swój punkt widzenia. Nie jest go wcale ciekawe. Dorosłe dziecko zabudowuje się w przekonaniu słuszności swoich myśli. Nie dopuszcza błędów we własnych obliczeniach. Nie daje się dotknąć.

Dla wielu dorastanie jest procesem pozbawionym końca.

Jechać na legala

Przesądzone. Odtajnię mój kołozeszyt na spirali. Padną daty, nazwy miast, kolory szalików, zapach bohaterów, tytuły ich lektur a wszystko po to, by prawda o pomarańczy i buraku została wreszcie ujawniona.

To była sobota, 23 października 2004, bardzo poranny ekspres "Bolesław Prus" z Warszawy przez Kutno, Poznań, Krzyż do Szczecina. Dla wielu pasażerów był środek nocy, dla dwójki, która dosiadła się w Poznaniu półmetek dwudniowej podróży. Ale spotkanie z nimi było dopiero przede mną. Początkowe dwieście kilometrów w zadymionym przedziale (biletów dla nieprzyjaciół raka zabrakło) przypominało poczekalnię u psychiatry. Dwóch facetów i przeziębiona kobieta o głosie Barry'ego White'a walczyło o zatrzymanie snu i znalezienie odrobiny świeżego powietrza. Wszyscyśmy się poddali po pierwszej godzinie jazdy. Nikt nie spał. Każdy nasłuchiwał. Dwa przedziały wcześniej trwały zawody w zarzynaniu świń. Bezkrwawe, na szczęście. Zresztą czerwieni było niewiele, dominowała biel zmieszana z zielenią i czernią. Co chwilę do nudnego stukotu kół wagonu dołączał się kolejny nacinany wieprz i w swoim ostatnim słowie wrzeszczał coś w niebogłosy. Mimo godziny ósmej rano ruch na korytarzu też był spory. Trwały poszukiwania guru rzeźników. - Gdzie jest, kurwa, Kowal!? - Hej, ziomal, nie widziałeś Kowala? - Koooowaaal? - No, k..., nie ma gościa! - Idę, k..., musiałem się odlać. Wszyscy rzeźnicy śmierdzieli jak dworcowa ubikacja.

Mój przedział starał się nie zwracać na nic uwagi. Sąsiadowi z naprzeciwka za zapalniczkę służył dopalany papieros. W niewielkich odstępach powtarzał te same czynności: odkładał "Kod Leonarda da Vinci", zapalał lighta, odbierał komórkę, puszczał dymka, śmiał się do słuchawki, że jedzie się zwolnić, zaciągał się, przerywał zmartwionej koleżance, tłumaczył, że ma lepszą propozycję w stolicy, strzepywał popiół za okno i rozłączał się. Pożegnanie brzmiało za każdym razem tak samo. - Tymczasem. Tymczasem Poznań i zapowiadani goście, początkujący rzeźnicy. - Wolne tu som te dwa miejsca? - spytało niepewnie dwóch wymiętych chłopaków. Nikt nie protestował. Przysiedli. Zasnęli. Na chwilę jedynie, bo oto znów goście. Tym razem o nic nie pytali. Chłopak z dziewczyną weszli ubawieni do przedziału i kopem w nogi zbudzili wymiętych. - Nie spać - seplenił on. Górna szczęka wygięta w bardzo wąskie "U" była wyraźnie przed dolną. Tak ułożonymi zębami opowiadał, że przed chwilą "opierdolił" tę "suk..." konduktorkę, bo mu wlepiła mandat. Zarechotał dumny, że się postawił kobiecie. Włączyła się dziewczyna. - Ja już nie jadę na przypał, jadę na legala. Przeszedłam się po całym pociągu i uzbierałam na bilet.

Kiedy tylko chłopak z dziewczyną wyszli, wymięci się rozkręcili. Dostali po papierosie i zaczęli marzyć o wyniku meczu Legii z Pogonią. - Żeby tyko chocia remis był. - No - mówił mój sąsiad - żeby remis. Przeziębiona sąsiadka wysiadła w Stargardzie. Zdążyła życzyć wymiętym miłych wrażeń. Krzyknęli, że dziękują i jak tylko pociąg ruszył otworzyli się całkowicie. Jechali od piątkowego wieczora, wyganiani z kilku pociągów. - Co się naprzesiadaliśmy - mówił młodszy wymięty. - Co żeśmy kar dostali... Nareszcie, Szczecin Główny.

Tyle odtajnionych zapisków z podróży. Na koniec zaginione pytanie z najnowszego narodowego testu IQ: jeżeli bilet PKP w promocji "pomarańcza" trzeba kupić na tydzień przed podrożą, to kiedy bilety w promocji "burak" wykupili rzeźnicy i wymięci?


Morze Srodziemne/Ostia/Wlochy Posted by Hello

Drugi początek

To już moje drugie pisanie. Światowe, bo zapiski wywędrowały poza granicę polskich serwerów. Zobaczymy co z tego będzie. Polecam. Się.

Śmierć bloga

Słusznie zauważył jeden z czytelników, że miernota telewizji to tylko przedsmak degrengolady radia. Ale, proszę mi wierzyć, jest jeszcze gorzej. W słowie pisanym. Szczególnie tym anonimowym, kiedy każdy może napisać co mu tylko ślina na język przyniesie. Tam to dopiero się dzieje. Ludzie albo są tak zmęczeni, że nie kontrolują tego, co piszą, albo są tak głupi, że piszą to, co piszą.

Na www.gazeta.pl jest mnóstwo blogów, czyli takich ludzkich pamiętników, zwierzeń, opowieści w sieci. Ponoć bawią się w to na całym świecie miliony ludzi; nawet znane nazwiska, pisarze, politycy. Ale niestety nie tylko. Posłuchajcie komentarzy do jednego z najbardziej poczytnych blogów w polskiej sieci. Pisze go niejaka Anulina.

Najpierw punkt wyjścia, czyli ona, Anulina, opisuje swój dzień: niedzielny spacer z dziećmi. Założyłam swoje czaderskie przeciwsłoneczne okulary z bladoniebieskimi szkłami. On: czy te okulary coś ci w ogóle dają, oczywiście oprócz tego, że są czadowe, trendi i dżezi?
I rusza lawina spostrzeżeń czytelników. Ktoś o pseudonimie "Grafomania" pisze: to straszny stres być jazzy. Czytelniczka, która nie wiedzieć czemu, po tym jak się przedstawiła ("wsadziłam-se-klamkę-w-oko") nie biegnie na pogotowie tylko siedzi przy komputerze, dorzuca swoje trzy grosze: sprawa wygląda tak, że jak okulary są full wypas, to nieważne, że wcale nie są przeciwsłoneczne na przykład. A mężczyźni nigdy nie mogą tego zrozumieć. "Stranger" prostuje wszystko: full wypas słowami dwoma... Okulary zasłaniają piękne lica, więc dlatego są zbędne. A jak mniej piękne lica zasłaniają, to może i lepiej... Wyzwanie rzuca jednak "Miluszek": mnie nie pobijecie, miałam kiedyś okulary-serduszka. Dla "Wiolinki" to jednak betka: ja miałam kiedyś zarąbiste różowe lennonki, to był dopiero dżizyz marija stajl.

Dość. Dobrze, że głupota nie jest zaraźliwa, a na pewno mniej niż grypa. Najgorsze, że wspólny mianownik, do którego można sprowadzić widza, słuchacza i czytelnika jest tak samo beznadziejny dla każdej z grup. Może trzeba zacząć ich wychowywać, a nie tylko im usługiwać?