22 lutego 2006

Świat według kierowcy

Na kilka dni zszedłem Warszawie z oczu. Dla własnego, nie jej, dobra. Po ponad pięciu latach życia tutaj widzę, że wyjeżdżanie z tego państwa miasta raz w miesiącu powinno być obowiązkiem. Wszyscy byśmy na tym skorzystali. Ci, którzy zostają też. Czy u mnie poskutkowało? A gdzie tam, przecież nie mogę sobie pozwolić na comiesięczne wakacje, dlatego wydalanie stołecznego kwasu zajmuje mi więcej niż cztery dni. Wracam i czytam, że prezes Kaczyński jest w konflikcie nawet z Chuckiem Norrisem. Chuck, w Tobie nadzieja.

A propos tych coraz mniej śmiesznych żarcików (wiem Chuck - to nie są żarty) są one jedną z tych rzeczy, których nie słychać poza Warszawą. Przynajmniej w Szczyrku było o nich sza. Z innych nieobecnych wymienienię panów K., M., L, G., którzy tak burzą naszą krew na codzień. Nawet kiedy zamiast śniegu lał deszcz, nawet kiedy wyciąg stawał co chwilę z powodu przekrzywionej liny, nawet kiedy jedyny w pobliżu stoków bankomat był już pusty, parkingi zapchane, a na jedynej w mieście ulicy stał wieczny korek, nawet kiedy auta obryzgiwały ludzi czarną mazią wypełniającą tysiące dziur w drodze, nawet wtedy nikt nie mówił, że to "przez Kaczory". Po górach niosło się inne słówko, owszem też na "k". Bałem się przez moment, że w Warszawie doszło w weekend do cichego przewrotu, że władza ma nowe nazwisko, którego wszyscy ciągle się uczą i stąd zmiana winnego, ale gdzie tam. Wszystko po staremu. Prezes wygłosił ponoć "mowę piętnastolecia" (znowu?), rzecznik rządu rozdaje miesięcznik "Nowa fantastyka" każdemu kto pyta o kłótnie między jego szefem, a szefem jego szefa, prezydent dalej bawi się w głowę państwa.

Jest jednak coś, co łączy Kaczyńskich z Gąsienicami, Byrcynami, Sabałami i innymi Kowalskimi. Huk koła samochodu wpadającego do połowy w dziurę. Oczywiście koło pozostaje kołem tylko do tego momentu, potem wygląda jak zawieszenie w drewnianym wozie na słomę. Po Polsce po prostu nie da się jeździć. Dziury na całą szerokość drogi ciągną się od Warszawy po Zwardoń, od Suwałk po Kłodzko, od Lublina po Szczecin. Zarówno na drogach lokalnych jak i międzynarodowych, nawet na dojazdach do skrawków polskich "autostrad". Kwadraturę koła ćwiczą na nich wszyscy, bo nikt nie jest w stanie ominąć każdej potężnej szpary. Pomijam idiotów-samobójców, którzy najwyraźniej dzieciństwo spędzili w Rumunii i ich takie drogi nie bolą.


Polska to kraj kwitnącej paranoi. W mojej rodzinnej Bielawie wybudowano piękną obwodnicę, dwa pasy w każdą stronę, mamy więc pięć głównych ulic i czekamy na inwestorów, którzy chcieliby zbudować w okolicy swoje fabryki. Tylko czym oni mają dojechać do tego czy innego miasteczka? Najbezpieczniej byłoby konno. Tylko koni żal.



21 lutego 2006


Na Skrzycznem obok poteznej wiezy z dziesiatkami anten, schroniskiem, barem i kasa biletowa przy wyciagu stoi sobie stara chatka z takim oltarzykiem. Nieswiadomie strzeze pijanych deskarzy.

14 lutego 2006

Rżnięcie głupa

Koniec z dowcipami o Chucku Norrisie. Facet, który jako jedyny potrafi powiedzieć drzwi w liczbie pojedynczej wyjeżdża z Polski. To znaczy Polska opuszcza Chucka Norrisa. Kowboj, który sika Johnnym Walkerem przestraszył się konkurencji, a przecież to konkurencja zawsze bała się Chucka Norrisa. Moim zdaniem ma rację; Polska od poniedziałku to już nie jest kraj, to pierwsze na świecie gospodarstwo agroturystyczne w centrum wielkiego miasta.

Chuck Norris ponoć widział jądro ziemi. Jądro ziemi to nic w porównaniu z jądrem Chucka ale takich jaj, jakie widzieli Polacy w poniedziałek, nawet Chuck Norris nie mógłby dojrzeć. Bez obaw, nie będę mnożył tu skandalicznych depesz, politycznych spotkań i konferencji, bo musiałbym użyć kilku nazwisk. A nie wolno przeklinać publicznie. Jednak, do cholery, kto ich tu wpuścił? Wiem o co najmniej trzech osobach w mojej rodzinie ale takich wariatów było przecież więcej! Mam nadzieję, że każdy z nich zna historię jak to kiedyś Chuck Norris tak się zdenerwował, że aż wyszedł z siebie i stanął obok. Stąd wzięło się przysłowie - nieszczęścia chodzą parami.

Po tym nieokreślonym czymś w poniedziałek niektórzy mówili: ale poker! Nie wiem, żałuję, nigdy nie grałem. Wydaje mi się jednak, że tylko skrajny głupiec, a nie wytrawny gracz, jest w stanie zorganizować pokera na skalę kraju. Jeżeli wam się panowie tak pali do hazardu, zaproście do stolika mamę i małżonkę (podobno w pokerze najczęściej jest czworo graczy), zdejmijcie marynareczki, zapalcie po papierosiku, nalejcie sobie whisky'aczka i bawcie się w domku. Będzie znacznie bezpieczniej dla wszystkich.

Jednym słowem, panowie, nie rżnijcie głupa, bo już zwyczajnie boli mnie dupa.


p.s: Chuck Norris nie jest boski - to Bóg jest norrisowy.

13 lutego 2006

P jak pieprzone czasy


Prawie państwo


Prawie rząd

Prawie prezes

Prawie prezydent

Prawdziwy gnój

Prawdziwy obywatel

Ma dość

Prawie robi cholerną różnicę

W jak kasa

Kto zna bardziej różowe święto niż walentynki, ręka do góry? Tak myślałem, nikt się nie wyrywa. A może święto bardziej skąpane w pieniądzach? Tylko ktoś skrajnie naiwny może przypuszczać, że tu chodzi o miłość w czystej postaci, dzień na rozważania o cudzie istnienia dwojga zakochanych ludzi. Walentynki to jedno z tych świątek, na których zarabia się krocie. To znaczy ten zarabia, kto wstrzeli się w czas i modę.

A to nowa romantyczna komedia, której premiera aż się prosi w lutym, a to zgrabnie wznowione miłosne wiersze znanej poetki, ktoś wyda poradnik miłosny popularnego psychoterapeuty, inny dorzuci nową płytę z czułymi piosenkami i sercem na okładce, radio wezwie słuchaczy do składania życzeń, telewizja zaprosi wróżkę i biznes się kręci. Aż człowiekowi głupio, że się nie daje nabrać.

Walentynki mają tyle wspólnego z miłością co najpopularniejszy w Polsce serial z prawdziwym kinem. Są mdłe, sztuczne i zagrażają zdrowemu rozsądkowi. Zakochani nie potrzebują specjalnej daty w kalendarzu, żeby sobie przypomnieć o istnieniu drugiej połowy. A jeśli tak, powinni się czym prędzej pożegnać. Vinicius de Moraes facet, który dziewięć razy mówił przy ołtarzu "tak" mawiał, że "miłość jest wieczna dopóki trwa". Mało to walentynkowe, ale jakie prawdziwe.

A gdyby tak podejść do walentynek z dystansem, wpisać w wyszukiwarkę to przeklęte hasło i zobaczyć co wyjdzie. Proszę, dwa miliony adresów. Idźmy za pierwszym z brzegu. Co my tu mamy poza wszechobecnym różem? Gotowe esemesy, życzenia, tapety, wierszyki. Od nieskomplikowanych wyznań Kowalskiego - "najlepsze życzenia na walentynki, dla fajnego chłopca od fajnej dziewczynki", po prawdziwie miłosne strofy godne Szekspira - "czy czujesz to co ja, czy znasz me uczucia? Kocham cię na wieki, moje wyrazy współczucia". Humor, widać, także w miłości na niby nie ginie.

Kiedy dłużej pospacerować po tych grafomańskich zakamarkach można nawet znaleźć odpowiedź na pytanie zasadnicze: kto to, do cholery, wymyślił!?! Te walentynki. Oczywiście odpowiedź nie jest podana na tacy. Wręcz, jak to z legendami bywa, piszą, że dokładnie nic nie wiadomo; ona kryje się po prostu za słowem "wariat". Święty Walenty patronuje bowiem nie tylko zakochanym, ale też chorym na epilepsję i choroby nerwowe. I tak już od sześciu wieków.

Swoją drogą ciekwe ile na karku ma noc świętojańska. Przedmiot zabawy podobny do tego z importu - miłość znaczy - ale oprawa i wykonanie znacznie przyjemniejsze. Po pierwsze ani grama różu, po drugie nikt na siłę jej do kalendarza nie wciska, decyduje o tym natura, po ostatnie noc świętojańska jest nasza i nie musimy niczego pożyczać. Przychodzi z 23 na 24 czerwca, jest najkrótszą w roku, wróżby tej magicznej nocy dotyczą przede wszystkim miłości i małżeństwa. Nigdy w takiej zabawie nie uczestniczyłem ale "legenda mówi", że dziewczęta plotą na tę okazję wianki, mocują je do deseczek, w środku stawiają świecę i puszczają na wodę. Jeśli wianek nie utonie, a daj Boże jeszcze wyłowi go ukochany, ślub, seks i szczęśliwe życie trafią się dziewczęciu w tej sekundzie. Proszę, jak niewiele trzeba. Podejrzewam, że na wiankach, deskach, świeczkach i zapałkach nikt jeszcze takich kokosów jak na serduszkach nie zbija. Jeszcze! Chyba, że Zieloni zaczną blokować zaśmiecanie strumyków. W imię miłości do wody, oczywiście.

Cynik Janusz Głowacki twierdzi, że dzięki tysiącom różnych wykształconych kombinatorów (a do takich zaliczam autora walentynek), nie ma tego, co jest, a jest to, czego nie ma. Znaczy się wmawiaja nam, że trzeba koniecznie kochać 14 lutego, choć wiadomo, że miesiącem bardziej sprzyjającym miłości jest maj. Liście na drzewach gwarantują wtedy skuteczniejszą zasłonę pocałunków na ławce w parku.

Myślę sobie, gdyby tak nie być wyrozumiałym dla walentynek, przeciwstawić im miłość w czystej postaci. Zdjąć protezę. Czy wykorzystana już wcześniej sieć jest łaskawa dla miłości? Na to hasło zaświeca się prawie dwa i pół miliona adresów. Pod nimi fraszki (kochanie w pośpiechu, niewarte jest grzechu), aforyzmy (mężczyźni polują, kobiety łowią), nawet Wikipedia się nad miłością pochyla: "miłość jest to uczucie, które przejawia się w relacji do drugiej osoby połączone z silnym pragnieniem stałego obcowania z nią, czemu może towarzyszyć pociąg fizyczny do osoby będącej obiektem uczucia". Jest też definicja miłości platonicznej, ale kto by chciał o tym czytać. Niech się tym zajmują walentynkarze.

Ktoś powie, że najłatwiej jest kpić i wykoślawiać, mieć tak popularne święto za nic, drwić z uczuć innych. Ciężko nie jest, odpowiem wtedy, ale celem jest otwarcie oczu ślepcom. Co by było, gdyby nie było walentynek? Nie wierzę, żeby ktoś nie widział pieniędzy leżących na ulicy. Tym bardzej, że różowy rzuca się w oczy.

* tekst ukazał się w lutowym miesięczniku "Dlaczego"

07 lutego 2006

H. na miarę naszych czasów

Mówią, że współczesność cierpi na deficyt bohaterów. Brednie. Owszem minęły lata wielkich królów, którzy przemieniali drewno w kamień, ale jak na nasze małe czasy też mamy całkiem niezłych rewolucjonistów. Jednego z nich poznałem w zeszły czwartek, przeglądając "Wyborczą". Nazywa się Hubert H. Męczy mnie, że nie znam nazwiska w całości ale pal licho. Pan H., jako pierwszy Hubert w Polsce, został oskarżony o znieważenie nowej główki państwa. I choć ciągają biedaka po sądach znalazłem dla niego wyzwolicielski paragraf.

Tydzień po pierwszym otwarciu IV RP, czyli dzień przed końcem roku, pan Hubert siedział sobie spokojnie na Dworcu Centralnym w Warszawie. Może był ciut za bardzo przechylony do przodu i nogi lekko mu się rozjeżdżały, a z pyska kapała ślina, ale to nie powód, żeby go ruszać. Policjantom jednak chuch pana Huberta wydał się podejrzany. Kiedy zasłonili mu widok na osobowy do Kijowa nie wytrzymał, puścił wiązankę. Zaczął od subtelnego zwrotu "wy, kmioty Kaczyńskiego" ale, jak to ujął potem prokurator, "słów tych było wiele i wszystkie one miały charakter zniewag głowy państwa". Epitety odnosiły się kolejno do "Kaczyńskiego" (bez imienia), "prezydenta" (ale bez dokładnych wskazówek), "kaczek" (ponoć wiadomo, co miał na myśli) i "Kaczyńskich" (czyli, wiadomo, obu braci). Niebiescy nie byli wyrozumiali dla pana Huberta, uznali, że przegiął i odstawili do wytrzeźwienia. Ich przełożona, czytając notatkę z zajścia, którego bohaterem był "prowadzący wędrowniczy tryb życia" pan Hubert, postanowiła nadać sprawie bieg godny nowych czasów. Przesłuchano naszego prymusa, przestudiowano jego życiorys, przepytano jemu podobnych Hubertów i dopisano dwadzieścia nowych stron do kartoteki. Sprawa jest w sądzie.


Pomyślałem, ilu jest ludzi, którzy każdą grzywnę za pana Huberta zapłacą, prawda? Ale czytam dalej i widzę, że może nie będziemy musieli się ściepywać. Brat prezydenta powiedział Olejnik&Kublik, że jeżeli ktoś weźmie przykład z jego zachowań z roku '93, kiedy palił kukłę Wałęsy (Kaczyński woli mówić, że jej nie gasił) to owszem "będzie to coś nieładnego, ale to się dzieje na całym świecie". Taka osoba po sądach ciągana nie będzie - obiecał. Moim zdaniem prezes, jak to ma w zwyczaju, robi sobie z nas jaja ale, panie Hubercie, może to jest szansa na wolność dla pana?


Historia 31-letniego Huberta H. spod Leszna przypomniała mi jedno z opowiadań Mrożka. Po zmianie tytułu z przewrotnego "Wesołe miasteczko" na dosłowny "Dom wariatów", będzie pasowało jak ulał do naszych czasów.

Narrator odwiedza psychiatryk. Na sali siedzi czterech panów. Żaden się nie rusza. Podchodzi do pierwszego. Ten przedstawia się jako karuzela. "Jeżeli jest pan karuzela, to dlaczego pan się nie kręci?". Karuzela zabija narratora wzrokiem. Z pogardą w oczach tłumaczy mu co znaczy właściwa natura rzeczy. Ustalają, że ruch to zjawisko pozorne, że istotą karuzeli jest oś, dookoła której obraca się cała reszta. Jako oś - mówi karuzela - nie mogę się przecież kręcić.


Gdzie w tym wszystkim jest pan Hubert? Zwracając się do policjantów per "kmioty Kaczyńskiego" udowodnił, że im mniej nas kręci to, co dookoła, tym bardziej jesteśmy sobą.


04 lutego 2006

"Rzeczpospolita" zrobiła słusznie

Premier kraju, w którym przyszło mi mieszkać kolejny raz pokazał, że jemu i jego zaściankowej formacji obce są zasady wolności. Wolności człowieka i swobody mediów.

Po opublikowaniu w "Rzeczpospolitej" karykatur Mahometa uznał, że "wykroczono poza granice dobrze rozumianej swobody wyrażania poglądów". Twierdzi on, że "rolą mediów nie może być prowokowanie nienawiści i propagowanie wrogości." Marcinkiewicz "podziela uczucia tych, którzy czują się obrażeni publikacjami polskiego dziennika". Wynika z tego, że tak zachwalane przez współczesny reżim służby prasowe premiera, nie wycięły mu komentarza redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej".

Warto przeczytać uzasadnienie Grzegorza Gaudena: "Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią".


Czy gdyby w mediach arabskich pojawiła się karykatura Boga, chrześcijanie wylegliby na ulice żeby wyć z nienawiści do muzułmanów, paliliby flagi Pakistanu, Iranu, Afganistanu? Czy odwoływaliby ambasadrów, rzucali jajkami w przedstawicielstwa dyplomatyczne krajów islamskich w Europie? Nie, bo cywilizacja zna inne - "cywilizowane" - środki wyrazu.

Dlaczego mamy robić krok wstecz przed gniewem muzułmanów, zamiast pokazać im, że - inaczej niż w ich systemach politycznych - my mamy prawo do swobody wypowiedzi. Także poprzez karykaturę.


Po niedawnym przedstawieniu w Sejmie, kiedy obrażono bardziej świadomych wyborców i media pokazały władzy wała, premierowi Marcinkiewiczowi publikacja w "Rzeczpospolitej" jest na rękę. Może pokazać, że "nie jego media" podjudzają do walki z islamem. W rzeczywistości, panie premierze, pokazują zagrożenie płynące także z państwa rządów.

01 lutego 2006

My 28.01.06

Nie wiem jak powinno brzmieć pierwsze zdanie. Boję się ruszać drugie. Wciąż brakuje mi pomysłu na każde kolejne. Następny akapit zaczną ludzie ale co z tym?

Cholera mnie bierze, kiedy nazajutrz po takich tragediach światek dziennikarski zapomina o wydarzeniu i zaczyna się rozliczać. Z szybkości, z ilości słowa na antenie, tego kto podał jaką liczbę zabitych, kto się mniej przy tym pomylił, gdzie prowadzący mieli lepiej dostosowany tembr głosu. Trwa przerzucanie się ilością reporterów, czasem ich wysłania, miejscem zakwaterowania, wielkością popełnianych przez nich błędów, jakością sprzętu, etc. I choć te kominukaty wypływają z każdej redakcji, tak naprawdę są komunikatami wewnętrznymi. Interesują jedynie światek. Wygląda to mniej więcej tak jakbyśmy z Marsa nadawali program dla Ziemian.


Nie, nie jestem hipokrytą. Oczywiście, że współuczestniczę w tej transmisji już kilkanaście lat i wiem kiedy coś gra tak, jak powinno, albo nie. Przez niedzielę i poniedziałek słuchałem ludzi, którzy na antenie mojej stacji dzielili się swoimi refleksjami. Widać po ich słowach, że trzy dni narodowej żałoby, to dla większości Polaków za długo. Niektórzy w ogóle nie zauważyli, że w tych dniach czas płynie inaczej, z innymi cierpienie zostanie na pewno na długie tygodnie. O ile jednak niedziela była dniem współczucia i spontanicznej pomocy, o tyle poniedziałek przypominał salę sądową i strażacką remizę.

Ludzie pytali kto jest winny śmierci miłośników gołębi i ostrzegali przed ogromnymi czapami śniegu na dachach w ich okolicy. Ktoś zadzwonił z grafomańskim wierszem o tragedii, ktoś inny sugerował zamach terrorystyczny. Ślązacy cały czas dopominali się żeby mówić o wypadku w Chorzowie, a nie Katowicach, bo "to, że nie ma drutów kolczastych na granicy miast nie znaczy...". Miłośnik Deep Purple dopytywał czy będzie bezpieczny na koncercie w Spodku. Kierowca wyliczał, że w zeszłym roku w pięćdziesięciu tysiącach wypadków na drogach, zginęło pięć i pół tysiąca ludzi, czyli każdego dnia ginęło piętnaście osób i nikt nie robił z tego tragedii. Bardzo szybko odezwali się gołębiarze, że oczywiście zginęli ludzie ale kto pomoże ptakom?

Pojedyncze głosy pytały ze spokojem dlaczego tylko w takich momentach milkną spory, do głosu dochodzi rozsądek, budzi się rozum. Zastanawiam się co musiałoby się złego stać, żeby do tej mniejszości dołączył chór reszty narodu? Chyba tylko nowy potop.