24 stycznia 2006

Latryna Stalina jr.

Chyba najszybciej czytam książki, które wpadają mi w ręce przypadkiem. A to ktoś skończył coś wertować i nie wie gdzie odłożyć, a to ktoś inny zachwala coś, co miał kiedyś w plecaku i szkoda nie zajrzeć tam samemu. Tak trafiłem na "Nieznośną lekkość bytu" Milana Kundery i "Opowiadania" Mrożka. Do Mrożka wrócę jeszcze nie raz, Kunderę odłożę na dłużej.

Po pierwsze nie kręci mnie idea wiecznego powrotu, którą ogłosił Nietzsche, a którą Kundera reklamuje już w pierwszych słowach książki. Gdybym jeszcze raz miał przeżywać swoje młode lata, odpadłbym dzień po maturze z historii.

Po drugie motyw Karenina, ukochanego psa Teresy i Tomasza, rozdymany aż do całego (ostatniego) rozdziału książki musiał być pisany wyłącznie na zamówienie Czeskiego Związku Kynologicznego.

Po trzecie tytułowa lekkość bytu znacznie bardziej nieznośna jest w "gównianej" historii syna Stalina, niż w losie wiecznie uciekającej Sabiny. W czasie II wojny światowej Jakow Stalin rzucił się na ogrodzenie pod napięciem, bo szef obozu jenieckiego nie chciał wysłuchać jego opowieści o zafajdanej latrynie.

17 stycznia 2006

Nowoczesne warcholstwo

Zaszedłem wieczorem na pocztę odebrać polecony. Pusto i cicho jak nigdy. Do zamknięcia dziesięć minut. Wewnątrz tylko ja i starsza pani nerwowo szukająca czegoś w torebce. Stoimy przy różnych okienkach. Czekam minutę, dwie, trzy. Chrząkam raz - nic. Chrząkam znowu - dostaję spojrzenie. Dobrze, myślę sobie, rozumiem, ciężka praca, cały dzień na nogach, kurz, hałas pieczątek, emeryci. Nie szukam dymu, stoję dalej. Nagle słyszę za plecami: "lepiej zamykaj okienko, bo zaraz autobus podjedzie i znowu szarańcza wpadnie". Powolutku odwracam się, a spomiędzy niesprzedanych świątecznych kartek zerka na mnie tłuściutka "pocztówka". Szyi brak, usta pełne, właśnie przeszły zabieg nabłyszczania. Wiedziała, że słyszałem. Uśmiechnąłem się do niej. Jak niewielu szczerych ludzi na tym świecie.

Wielu pyta: co kombinuje w swojej głowie prezes Kaczyński. A kimże on jest, żeby tracić czas na rozwiercanie jego czaszki? Ilu podobnych prezesów porwała historia? Wprawdzie dziś to on rozdaje karty i on dobiera graczy, ale jutro będzie zwykłym kibicem. Nikt nie widzi, że w gonitwie za odpowiedzią na pytanie "czego chce prezes", gubimy radość z najpiękniejszego tygodnia współczesnej Polski. Andrzej Lepper bawi w Chinach! Owszem, Pekin to nie Księżyc i szybko można wrócić, ale cieszmy się wolnością póki trwa! Choć z drugiej strony dziś Lepper przy Kaczyńskim to jak Anioł przy Diable.

Jeszcze niedawno szef Samoobrony był synonimem warchoła. Traktowano go, i słusznie, jak trędowatego. Obecna władza wyjmuje go z pralki i reklamuje, że to swój chłop. Na pewno jest mniej groźny niż wy. Ten wyśmiewany przekręciarz i bazarowy rozrabiaka łamał prawo w sposób oczywisty, wy robicie to samo metodami skrajnie cynicznymi, wystrojeni w garnitury, ściskający tomy KPK pod pachą. Definicja warchoła się w Polsce nie zmieniła. To wciąż osoba "siejąca zamęt, nie tyle dla naprawy Rzeczypospolitej, ile wskutek osobistej, chorej wizji świata, kłótliwości, braku szacunku dla innych osób, prawa, przekonań, uczciwości; warchoł nie słucha innych, a jeśli słucha, to z pozycji zawsze lepiej wiedzącego".* Współczesny polski warchoł jest tylko lepiej ubrany i lepiej wykształcony. Widać w jednej i tej samej głowie wiedza może być sąsiadką głupoty.

Pisząc o Lepperze przypomniałem sobie opowiadanie, które streścił mi niedawno, przy okazji innej osoby, Janusz Weiss. Oto dwóch zapaśników zaplątało się w niezwykłym uścisku na jakimś turnieju. Żaden nie chciał ustąpić. Nie było rozstrzygnięcia a zbliżał się koniec pierwszego dnia zawodów. Chłopaków więc związano, opieczętowano, światła pogaszono i zostali sami do rana na środku pustej sali. W ciągu tych kilkunastu godzin trwania w bezruchu przeszli taką metamorfozę, że nad ranem jeden z zawodników pytał drugiego: a gdyby tak prędkość światła podnieść do kwadratu, pomnożyć przez sto i podzielić... Nie udało się, zapalono światła, trzeba było wyłonić zwycięzcę. Mrożek to napisał.

Pomyślałem: to może być dobry trop. Może tylko Mrożek tu pomoże? Kupiłem zbiór jego "Opowiadań" i "Donosów" z lat '80 - '89. Szczególnie inspirujące są te ostatnie, pisane w stanie wojennym. Wyprzedzając wypadki również chciałem donieść.


Do zdrowego rozsądku.


Zdrowy rozsądku, gdziekolwiek jesteś, wróć!

Nie pytaj złośliwie: "teraz?!", tylko wracaj!

Możesz być nawet częściowo sparaliżowany, ale bądź!

Lepiej nie pytaj po co...

Twój bratanek rozum puszcza się z durnotą.




* Jerzy Besala, "Warchoł polski".

10 stycznia 2006

Goebbels byłby dumny

Zaraz zacznę, jeszcze moment, odrobina cierpliwości. Miles właśnie zbliża się do sześciu minut i czternastu sekund tego utworu. On i zespół już wiedzą, że za chwilę, na im tylko wiadomy znak, perkusista uderzy mocniej w bęben, a Mistrz zadmie silniej w ustnik. Teraz! Cisza. Powoli wracają. Gitary prawie nie słychać ani przed, ani po kulminacji. To "Time after time" według Miles'a Davis'a z albumu "Live around the world". Najpiękniejsza dziesięciominutowa uczta na jakiej byłem.

I tyle byłoby tej radości. Miles dmie w trąbkę za moimi plecami dla równowagi; brzydzę się bowiem bohaterami, o których chcę pisać. Są bezczelni, durno dumni, zaślepieni, głusi, niebezpieczni. Sprawia im (i tylko im) dziką rozkosz pławienie się we własnych kłamstwach. Są mistrzami tej dysypliny: "rozpowszechniania (czasem przedstawianych jednostronnie lub nawet całkowicie fałszywych) informacji celem przekonania do czegoś odbiorców". Czyli? "Sztuki zmuszania ludzi do robienia tego, czego by nie robili, gdyby dysponowali wszystkimi danymi dotyczącymi sytuacji". Albo jeszcze inaczej: "prania mózgów, którego celem jest transformacja przeciwnika w sprzymierzeńca". Tak, to jest propaganda. Ona żyje w kulturze światowej od prawie czterech wieków. Miała swoich fatalnych mistrzów, których nazwisk strach przypominać. W Polsce, mam wrażenie, propaganda zyskała właśnie nowych bezkrytycznych uczniów.

Ktoś kiedyś przebąkiwał, że mam skłonności masochistyczne. Pamiętam, że to się odnosiło do uwielbienia smutku, ale chyba zboczenie się powiększa. Zmarnowałem pół godziny z sobotniego wieczoru na podglądanie publicznej spowiedzi dwóch panów i księdza w telewizji Trwam. Choć słów "ksiądz" i "telewizja" użyłem mocno na wyrost. W bladym studiu, przy bladym świetle, siedziała grupa bladych twarzy. Jedyny kolor jaki rzucił mi się w oczy, to jaskrawo-niebieski, w jakim był szal oplatający całkiem zgrabne, jak na Toruń, plecy nieznanej mi dotąd wokalistki. Kiedy panowie Kaczyński (co za różnica który) i Wasserman chcieli przełknąć ślinę, ona służyła za pozytywkę z kolędami.

Dowiedziałem się, że "w panu prezesie nadzieja", że "będzie jeszcze lepiej", że "długa droga przed nami ale warto", że "wreszcie będzie normalnie", że "mamy plan", że "państwo to Kościół", a "nawrócenie zbłądzonych stoi za rogiem".
Podejrzewam, że po morfinie można tego słuchać bez nerwów. Poza tym nikt nie przerywa, nic nie dudni w podkładzie, a kiedy nadchodzi czas pytania słychać coś w stylu: "co jeszcze chciałby pan dodać, panie prezesie". W takich laboratoryjnych warunkach można być mistrzem propagandy. I oni są.

Ludzie, których jakiś upiór wybrał do rządzenia tym krajem wolą permanentne konferencje prasowe od rozmów w studio, bo się boją. Boją się pytań o sens ich słów, o to, co się za nimi kryje. Boją się, że ktoś wreszcie powie im: stop! Że odbiorcy zobaczą jak po wyciśnięciu półgodzinego monologu premiera czy innego prezesa nie zostaje nic. Żadnego sensu. Kto się jednak dokładnie przyjży zauważy walające się tu i ówdzie stereotypy, mity, plotki i kamuflaż, czyli naboje do broni jaką jest propaganda.

Drogi rządzie, Joseph Goebbels byłby z twoich sztuczek dumny. Lubił mówić, że "kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą". Mnie pociesza inne jego ulubione powiedzenie, że "pewnego dnia kłamstwa zawalą się pod własnym ciężarem, a prawda powstanie". Naiwnie ale wierzę w to.

07 stycznia 2006

Przepaść epok

Znalazłem w swoim archiwum ten wpis. Po prawie roku, myślę, warto go przypomnieć.

Anna Wintour i Julia Hartwig. Zabójcza naczelna "Vogue'a" i urocza poetka. Co łączy obie panie? Znajomi, nazwiska znajomych.

Przede mną dwa numery "Wysokich obcasów". Między nimi miesiąc. Na okładce marcowego trzymająca błękitny pled w fioletowo białe plamki Julia Hartwig, na tytułowej stronie numeru kwietniowego uśmiechnięta (chyba szczerze), z plikiem karteczek i ciemnymi okularami, Anna Wintour.

Poetka była żoną Artura Międzyrzeckiego, znała "Chmurę i Topornickiego, czyli Stroińskiego i Gajcego". Wpadła z wierszami do Miłosza. Pracowała z Jerzym Putramentem. Bawiła na przyjęciach z Picassem, Aragonem, Eluardem. Związała się z Ksawerym Pruszyńskim. Dyskutowała ze Słonimskim. Z Tuwimem piła kawę. Z Herbertem mówiła nie tylko o poezji, bo "to nie był temat do gadania". Upajała się rozmową z Jerzym Turowiczem.

Anna Wintour lunch je z Karlem Lagerfeldem z Chanel, kolację z Johem Galliano od Diora. W restauracji wyściskała Andy'ego Warhola, który jednak za jej plecami uznał, że ubiera się fatalnie. Dla przyszłej naczelnej "Vogue'a", gardzącej campbellowską zupą z puszki, to musiała być potwarz.

Co łączy obie panie poza wybitnymi znajomymi? Przepaść epok.

03 stycznia 2006

Z Nowym Rokiem

Straszna niesystematyczność na tej stronie.
Aż dziw, że ktoś jeszcze ją odwiedza.

Wierzę, że milczących gości jest kilku.
Wpadają pewnie z przyzwyczajenia.
Albo ustawień przeglądarki www.

Kiedy nie zapisuję własnych codziennym myśli,
przyglądam się cudzym.


Francuzi mówią ponoć, co zdradził Stefan Meller, że
W miłości nie ma ani słowa NIGDY,
ani słowa ZAWSZE.


Prawdziwych miłości w tym roku.
Do Niej/Niego, do ludzi w ogóle.
Do życia, pracy, siebie.
Życzę.


Autor