30 sierpnia 2005

Nowi Kiepscy

Byłem w myjni na krańcu Polski. Niby nic ciekawego: zwinięty na zawsze asfalt, zawracające nad głową ptaki, jeden jedyny sklep z mydłem i powidłem, kilka domów z pokojami dla zmęczonych życiem i... Ukraina. Ale jak skutecznie wymywają tam współczesne troski! Ani grama polityki, śladowe ilości radia i telewizji oraz kompletny brak lamp ulicznych. Jak mówi moja babcia "trzeba chodzić spać z kurami". Te państwa uśmiechy pod nosem są niepotrzebne, bo Wołosate wcale nie jest miejscem z największym przyrostem naturalnym w Polsce. Jest za to proste, prawdziwe i zaradne jak mało które.

Jedyną radością kończących się wakacji jest nadzieja, że wracamy do zmienionego, odświeżonego świata. Że chociaż przez chwilę będzie pachniało nowością. Zazwyczaj okazuje się, że to g... prawda. Jak już jesteśmy w domu, to co nam szkodzi pstryknąć ten telewizor. Ekran się zapala i czar pryska. Gęby migają te same, żadnych nowych bohaterów, nawet słownictwo nie odkurzone.

Jedyna zauważalna zmiana to grubość warstwy błota, które przylgnęło do marynarki Cimoszewicza. Ponoć Eduardo Mendoza w "Przygodach fryzjera damskiego" pyta retorycznie: "Kogo może zainteresować oszukańcza przeszłość polityka, kiedy teraźniejszość całkowicie wystarczy, by go skompromitować?". Racja. Kogo kręci rzekomy przekręt Cimoszewicza z akcjami sprzed lat, skoro dziś nie umie odpowiedzieć jak facet na pytanie dziennikarza o stosunki (nie mylić ze stosunkami) z Jarucką. Mistrz Woyciechowski mawiał, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. To też się przez lata nie zmieniło. Z tego, co słyszę trochę żywiej jest poza polityką. Ponoć w Polsacie od czwartku nowy program "Co z tą rodziną?", w którym Tomasz Lis ma przepytywać na tę okoliczność swoją żonę Kingę. Czekam w napięciu.

Wołosate jest ostatnią polską wioską na południowym-wschodzie kraju, leżącą sześć kilometrów od Ustrzyk Górnych. Dlatego ostrzegam lojalnie polityków: w takich okolicznościach przyrody jedynie kłopoty rodzinne Lisa mogą liczyć na zainteresowanie mieszkańców. Dorośli mają tam trzydzieści kilometrów do poczty i banku, dzieci tyle samo do szkoły. Poza sezonem autobus to rarytas. Dlatego kiedy gaśnie słońce (a było go tego lata jak na lekarstwo), ludziom zostaje telewizja.

Smutni panowie w garniturach, nigdy w uchylonych drzwiach do pokoju moich gospodarzy nie widziałem w telewizorze waszych twarzy. Przegrywaliście zarówno z "Pensjonatem pod różą", jak i "Rozmowami w toku". Miejsca mógłby wam ustąpić jedynie "Świat według kiepskich", gdyby nie zniknął z ramówki. Ale słyszałem, że kręcicie nowe odcinki.


Spojrzcie mu gleboko w oczy... to "ludowy tworca" z Bieszczad. Na podwieczorek je jajecznice na boczku z ogniska. Caly dzien struga w drewnie mniej lub bardziej przydatne cuda.

28 sierpnia 2005


Dzien dobry...

20 sierpnia 2005

Proszę wybaczyć zniknięcie. Potrwa ledwie tydzień ale ile będzie opowiadania...

19 sierpnia 2005


Niedlugo zabiore Panstwa w dluga podroz po tym miejscu. Tymczasem niech slowa zastapia obrazy

17 sierpnia 2005


Na szczescie niewielu idzie w przeciwna strone...

16 sierpnia 2005

Błędnie zakręceni

Co może łączyć Polskę z Samoa? Nie wiem, ale wiem co dzieli: numer kierunkowy, tysiące kilometrów, klimat (oj bardzo) oraz liczba i zachowanie mieszkańców. W swobodnym przybliżeniu na jednego Samoańczyka przypada dwieście dwudziestu sześciu Polaków. Mój Boże, współczuję Samoańczykom, bo to fajni ludzie są. Taki Shaka Salo; przyleciał mocno spóźniony do Helsinek na mistrzostwa świata w lekkiej atletyce. Miał startować w pchnięciu kulą ale - jak wyjaśnił w Gazecie Wyborczej - spóźnił się na samolot. Najbliższa maszyna była tak późno, że kiedy wesolutki pan Salo dotarł na miejsce, mógł jedynie rzucać dyskiem lub młotem. I znowu pech - było po kwalifikacjach. Został mu oszczep. Shaka przebrał się, wziął rozbieg, rzucił... Wynik: 41 metrów, dwa razy bliżej niż reszta. Widownia oszalała na punkcie Shaki.

W Teleexpressie mówią na takich jak Shaka Salo "pozytywnie zakręceni". Cechy szczególne: uwielbienie absurdu, luz i radość życia rozciągnięte do granic możliwości, robienie wbrew naturze i zdrowemu rozsądkowi. Czy państwu to czegoś nie przypomina? Ciepło. Tak jest! Świat zachwyca się jednym zbłądzonym Shaką, a iluż my w Polsce mamy takich bohaterów. Może nie pozytywnie, raczej błędnie, ale jednak zakręconych. Jest więc coś, co łączy Polskę z Samoa.

Gdyby tak zrobić mistrzostwa świata w lekkiej (lepkiej?) polityce na Wiejskiej w Warszawie. Już słyszę Babiarza. - Tak, proszę państwa, zawodnik z numerem dwunastym, w rozchełstanej biało-czerwonej koszuli lidera, zbliża się do mównicy. Zaczesuje nabrylantowaną grzywkę, światła kamer odbijają się od uniesionego hen, wysoko, mocno opalonego czoła. Wreszcie dopadł mikrofonu, nabiera powietrza, uwaga, czas start! Tu scenariusz byłby pewnie zerżnięty z niejednej debaty, taki mix plugawych pomówień, bezczelnych odpowiedzi na prośby marszałków, buty i słomy podlanych gnojówką.

- Ale niczego nie przesądzajmy, drodzy państwo, poziom pretendentów do medalu w rzucie błotem jest wyjątkowo wyrównany. Nasza kadra, jak wiemy, nie ma sobie równej na zachód od Wisły, a wschód wystraszył się brakiem miejsc na stołecznej chirurgii szczękowej. Więc mamy spore szanse na podium. Popatrzmy, bo oto kolejny zawodnik. Wielki człowiek, jak o nim mówią złośliwie rywale. Podchodzi do wiadra z krajową mieszanką, ugniata, modeluje, zgina w łokciu prawą rękę, lekki rozbieg. Oj, potknął się, prawie całe łajno zostało na linii startu. Co za pech, dobrze, że państwo tego nie czują... Tyle razy ćwiczył, zawsze spadało na lewo od marszałka, a tu taki obciach.

Podsłuchiwałem potem konferencję prasową obu reprezentantów. Pierwszy mówił, że zabrał się za sport, jak mu komornik z bankiem wieprze zabrali, drugi, że miał powołanie do narodowej kadry koszykarzy ale sponsor się wycofał, czy niemiecki był? Kazali pozdrowić Shakę Salo, zagrozili, że jeszcze mu pokażą.

Rzeczywiście, porównując osiągnięcia, godny przeciwnik.

15 sierpnia 2005

Despotyzm Jana

Kto z państwa znał, choćby ze słyszenia, Jadwigę "Gretę" Jeziorańską? Ja nie. Żałuje, bo z losów żony tak znanego męża, można wyczytać więcej niż z jego autobiografii. W portrecie, który nakreślił w Wysokich Obcasach Jarosław Kurski, czytam jak do domu w Pass Thurn w USA do państwa Jeziorańskich przyjechał przyjaciel pana Jana, ważny człowiek w Białym Domu.

- Jan (nieco ponad 60 lat), co wy tu robicie na tym odludziu? Powinniście przenieść się do Waszyngtonu. Mógłbyś stać się nieoficjalnym rzecznikiem spraw polskich. (...) Masz kontakty w Białym Domu Zbiga Brzezińskiego, który stoi przy głównym ołtarzu. Dla ciebie jest za wcześnie na emeryturę! Rozmowa toczyła się w obecności "Grety". Nowak, choć myślał tak jak Henze, milczał jak grób. Bał się reakcji żony. Zaraz po wyjeździe gościa po dłuższym namyśle powiedziała: - Tu jest mi dobrze jak w niebie i nigdzie lepiej mi już nie będzie, ale nawet raju nie można zamieniać na poczekalnię do śmierci. Jesteś w pełni sił. Za rok będziesz mi tu z nudów po ścianach chodził. Jedziemy do Waszyngtonu!

Wszystko robiła dla niego - wspomina przyjaciółka domu, Maria Michejda.

- Może to cechuje wielkich ludzi, ale Jan był despotycznym i egocentrycznym człowiekiem. Miał dwa oblicza. To publiczne i patriotyczne, i to domowe. Wielkość Jana nie pozostawiała wiele miejsca dla wielkości Wisi, a ona również wiele przeżyła, wiele wiedziała i wiele potrafiła. Czasami jednak czuła się po prostu zduszona. Często się odwiedzaliśmy. Jan zawsze miał wiele do powiedzenia, wspaniale opowiadał. Ale mówił tylko on! Nie dawał jej dojść do słowa! Nawet wówczas, gdy opowieść dotyczyła ich wspólnych przeżyć, czy to z okresu konspiracji, czy też na przykład wycieczek po Europie czy do Palestyny. Gdy tylko Wisia chciała coś dodać, obcinał ją - często w nieprzyjemny sposób.

Tylko kobiety potrafią tak kochać swoich mężczyzn. Słabych, małych ludzi.

14 sierpnia 2005


To sie dopiero nazywa dobrasasiedzkie wspolzycie

Tyrania sensacji

Jeden z ostatnich autorytetów w ogóle i jedyny rozsądny autorytet we współczesnym dziennikarstwie, Ryszard Kapuściński, nie zostawia na mediach suchej nitki (GW 6-7 sierpnia). Właściwie nie ma innego wyjścia. Mówi to, co widzi, czyta i słyszy.

Tyrania chwili dezinformuje i deformuje obraz świata, wprowadza nasze umysły w stan chaosu. (...) Dziennikarstwo skoncentrowało się bez reszty na wydarzeniach, tracąc zupełnie z pola widzenia procesy.

Dziennikarstwo, które kiedyś zajmowało się dostarczaniem wiedzy o świecie, dziś pochłonięte jest bez reszty tanią sensacją albo makabrą, które sprzedaje się najłatwiej. Bardziej przypomina dziś działalność rozrywkową niż informacyjną. Informuje się niemal wyłącznie o wydarzeniach, nie dochodząc jednocześnie do ich źródeł, prawdziwych przyczyn. Nawet te wiadomości o bieżących wydarzeniach wyrywane są z szerszego kontekstu. A wydarzenie wyrwane z kontekstu może mieć zupełnie inną wymowę i znaczenie, niż ma w rzeczywistości. W ten sposób, zamiast informować, dziennikarze wprowadzają w błąd.

Narodziny Nowej Ery

W tym samym wywiadzie Ryszard Kapuściński próbuje też zdjąć z oczu świata terrorystyczne zaślepki.

Pamiętam Iran w czasie rewolucji z 1979 roku. Byłem w domach poległych rewolucjonistów i w siedzibach rewolucyjnych komitetów. Wszędzie wisiały dziesiątki fotografii męczenników, którzy zginęli. Im było więcej fotografii, tym dana partia była silniejsza, tym miała większe znaczenie i szacunek. Licytowano się liczbą męczenników. Byli dowodem przywiązania, oddania i wiary w Sprawę. Terroryści też wierzą, że ginąc, stają się bohaterami, męczennikami, dają przykład innym, którzy powinni pójść w ich ślady.

Co więc przed nami?

Znajdujemy się w okresie ogromnej przemiany. Tak wielkiej, jakiej historia rodzaju ludzkiego nigdy nie znała. Szukając odpowiedzi, nie możemy więc czerpać z doświadczeń, bo niczego podobnego nie doświadczyliśmy. Sami musimy znajdować rozwiązania i wyjścia z sytuacji, a pomocne w tym mogą być jedynie refleksja, rozwaga, umiar i dobra wola.


W przyrodzie nic nie ginie - przekonywal mnie niedawno przedstawiciel mlodego pokolenia mieszkancow Polesia.

09 sierpnia 2005

Narodowy Komitet Obrony Przed Facetami

Już od wtorku byłem zły na Środę i jej psiapsiółki z NKOPF. Narodowy Komitet Obrony Przed Facetami to efemeryda, która zjawia się kiedy feministkopodobne Polki są pozbawione wszelkiej uwagi. Nie lubię głupiego gadania, tym bardziej kiedy bzdury plecie kobieta filozof. Filozofka, znaczy. Wymagam od takich ludzi co najmniej rozsądku, a tu proszę, czytam w gazecie o parytecie. Panie sobie wymyśliły, z braku plotek pewnie i niziutkiej samooceny, że ich koleżanek w polityce musi być więcej. O ile? - Na dwóch Henryków na listach muszą przypadać dwie Henryki - mówiła niedawno damskiej widowni wicepremier Nowacka. - Parytet to równość! - krzyczała na koniec, a sala szalała: I-z-a, I-z-a, I-z-a!

Wyobrażam sobie (zapewne niesłusznie), że niewiasty spod znaku Nowackiej, Dunin, Środy czy innej Bochniarz myślą tak: po kawusi i fryzjerze wciśniemy się do prezydenta, zjemy obiad w Business Centre Club, na uniwersytecie powtórzymy wykład o parytecie, owiniemy pupy tęczowym pareo i kolorowej prasie opowiemy czego nam brakuje. - Dziewczyny czego nam właściwie potrzeba? Mistrz Stuhr wykrzykiwał lata całe temu o kobiecym sfiksowaniu z powodu braku chłopa, ale czasy się zmieniły, mówią, że można żyć miłością. Także tą nowoczesną, zaproponowaną przez kandydatkę Bochniarz, kiedy to kobieta z serca błogosławi przy urnie jedynie płci pięknej.

Ja może i pokochałbym jakiś parytet (a raczej parytetkę), gdyby tylko sensownie rozciągnąć tę akcję. Niech górnicy głosują wyłącznie na policjantów, homoseksualiści koniecznie zakreślają nazwiska brzmiące wszechpolsko, sprzątaczki muszą popierać bałaganiarzy, kasjerki - producentów kominiarek, kolejarze - kierowców PKS, prezesi spółek - bezrobotnych, operatorzy dźwigów - pilotów samolotów, scenarzyści telenowel - producentów taśmy filmowej, sędziowie piłkarscy - prokuratorów, dziennikarze telewizyjni - dźwiękowców, reporterzy radiowi - operatorów kamer. A kabaret Mumio zanim pójdzie na wybory, powinien mieć obowiązek wywindowania frekwencji czerwoną łapą Heyah.

Marne żarty sobie stroję i nędzny obraz polityczek (same się proszą o "kobiecość" w języku) kreślę, a w duchu przyznaję im rację. Choć wiem, co mnie czeka w domu za poniższe wyznanie, nie mogę dłużej milczeć - poprę córkę Lecha Kaczyńskiego. Młodszym współobywatelom polecam pannę Katarzynę Tusk. Panowie, parytet musi być zachowany!

07 sierpnia 2005


...zapatrzona do szalenstwa

03 sierpnia 2005


...a wokol zywej duszy

01 sierpnia 2005

Muzeum Życia

W rocznicę Powstania Warszawskiego chciałbym przypomnieć felieton, który napisałem w roku i dniu otwarcia Muzeum Tego Powstania. Wkrótce chciałbym tam wrócić, jak tylko ucichną prezydenckie (Kaczyńskie) przemówienia. Ten człowiek nie przepuści żadnej okazji, żeby zaistnieć.

- Weź tę broń i leć, pomóż im! - nieznajomy głos, który wydał mi tę komendę nagle zniknął. Słychać było tylko szybkie nerwowe kroki człowieka zbiegającego betonowymi schodami do podziemi. Obracałem się nieporadnie na środku starej tramwajowej elektrowni żałując, że nie mam pojęcia o strzelaniu. Nawet tak prostą i znakomicie naoliwioną "Błyskawicą". Nagle pod wysokim sufitem zaczął nabierać tempa zasłyszany już gdzieś warkot. Przeleciał nad głowami wszystkich gości. Niektórzy w niekontrolowanym odruchu pochylili się w lekkim strachu. Padła seria strzałów, pewnie z "Błyskawicy", ale warkot skutecznie je zagłuszył. Nagle ucichł. Znałem ten hałas z wojennych kronik filmowych, tak brzmiały na taśmie stare niemieckie bombowce. Po chwili konsternacji ludzie znów zaczęli mówić do siebie i przechodzić w skupieniu do kolejnych miejsc. Ale ich głosy były ściszone, stonowane, odsunięte na dalszy plan. Jakby nie chcieli się rozkręcać przed kolejnym niespodziewanym nalotem. Wszyscy wytężaliśmy słuch i zerkaliśmy na sklepienie hali elektrowni. Z góry słychać było tym razem bijące serce. Zdrowe, spokojne, nieoperowane. Precyzyjnie tłoczyło krew. Raz za razem, uderzenie po uderzeniu, bum po bum, i znów, i wciąż. Aż do wyjścia, do Muru Pamięci, przy którym słyszymy już bicie własnych serc.

Byłem w Muzeum Życia. Dotknąłem Powstania Warszawskiego. To wyjątkowe miejsce na Woli otwarto w pierwszą sobotę prawdziwie jesiennego już października. Radio mówiło, że tego dnia brama będzie otwarta do ostatniego gościa. Była. Zmierzch potęguje doznania, okrywa wszystko dodatkową tajemnicą. To miejsce niezwykłe, bo w Polsce takiego muzeum nigdy nie było, nikt się nie odważył zaproponować zwiedzającym współuczestnictwa w ekspozycji. A w Muzeum Powstania czujesz się jak w Czasie Powstania. Masz wrażenie, że ktoś wręcza ci pistolet maszynowy i każe pędzić do walki, że zapłakana matka zabitego powstańca wciska ci do ręki jego pożółkłą fotografię, że nagle ktoś prosi byś zamienił się w sanitariusza albo grabarza, że musisz skryć się w piwnicy, bo nadlatują bombowce, że każą ci zbierać puszki z żywnoscia, które zrzucili Brytyjczycy. Wreszcie w Muzeum Powstania czujesz się jak w Czasie Powstania, bo kiedy przyłożysz ucho do metalowej ściany wysokiej na dwa piętra usłyszysz śpiewy i modliwy Warszawiaków, a kiedy do innej rdzawej ściany zbliżysz oczy zobaczysz walki na taśmie filmowej.

Mur Pamięci z wyrytymi nazwiskami poległych powstańców ma - jak ktoś policzył - 156 metrów i jest jedynie w niewielkiej części zapełniony marmurowymi tablicami. 52 metry będzie miała wieża widokowa na terenie muzeum - kiedy wreszcie zostanie dokończona, bo dotąd robotnicy nie byli w stanie się uwinąć. Oby tylko moment zajęło im wyciąganie z ziemi tablicy reklamowej z nazwą "generalnego wykonawcy Muzeum Powstania", bo - generalnie - wstyd.


Za kilka dni napisze wiecej o miejscu, w ktorym uchowal sie nie tylko "Punkt Biblioteczny" ale i czlowiek w najczystszej postaci. Bedzie tez o jeziorze, po ktorym moza spacerowac jak po gabce i o bocianach, ktorych w tamtym miejscu jest wyjatkowa ilosc...