28 czerwca 2005


To olsztynskie wydanie "Krzyzakow" z roku 1930. Lezy w gablocie w muzeum na zamku w Nidzicy.

Mumio

Polskim politykom może pomóc już tylko kabaret Mumio. Bo z polityką jest jak z komórkami: mnożą się jak głupie, wszystkie są bliźniacze i żeby coś wybrać... zaraz, zaraz, co to za buczenie? Dość, dość, dość - krzyczy ktoś. O co chodzi? Że nie wolno w wakacje piskać o polityce? Zgadzam się i obiecuję, że pożegnamy się w przecudnych okolicznościach przyrody, ale najpierw huknijmy w dno, jak radzi Janusz Głowacki, żeby było się od czego odbić.

Wyobraźmy sobie najśmieszniejsze (tak, to piekielnie trudne, jeśli nie niemożliwe ale próbujmy) reklamówki wyborcze, którymi nas niedługo zaleją. Pierwsza z brzegu: akcja toczy się przy ulicy Rozbrat w Warszawie. Za złączonymi w węża ławkami, na tle czerwonego sukna siedzi Wojciech Olejniczak. Po jego prawicy (a tfu!) i lewicy dwie inne, młode, nalane twarze, których poza portierem nikt tu nigdy na oczy nie widział. Nagle za przewodniczącym rozchylaja się sztory i cichutko staje w nich posłanka Senyszyn. Rozczapierzonymi palcami doprawia szefowi rogi i piszczy tym swoimi głosikiem: victoria!

Albo druga scena: Kraków, przychodnia logopedyczna przy Rynku. Nie ma kolejki, drzwi do gabinetu otwiera Jan Rokita w słomkowym kapeluszu. Lekarz siedzi za parawanem, jest odwrócony plecami do pacjenta. Rokita chrząka zniecierpliwiony milczeniem doktora. Ten powolutku wstaje, odwraca głowę i... wszystko jasne - to Tusk w białym kitlu. Panowie robią misia, odwracają się do kamery i mówią chórem: niech nas do władzy prowadzi literka 'r'. Bardzo śmieszne. Zawsze jeszcze można dołożyć oklaski zza kadru, byleby się z tego nie zrobiła owacja na stojąco.

Znaleźliśmy z M. w ten weekend takie miejsce, gdzie mieszkają ludzie nie znający Joanny Senyszyn, mający gdzieś problemy karne Lecha Kaczyńskiego, machający ręką na 'wysokiego ale nie wielkiego' lustratora Giertycha. Można im zazdrościć zdrowego podejścia, ale lepiej zacząć ich w tym naśladować. Trafiliśmy do tej oazy zdrowia przypadkiem. Celem była Nidzica i leżące niedaleko jezioro Omulew. Nidzicki zamek świetnie się trzyma, jak na tyle chłost historii. Zwiedzanie go nie trwa więcej niż pół godziny, bo Krzyżacy nie mieli zbyt rozbudzonej fantazji architektonicznej. Owszem gdyby (nie daj Boże!) stawiali zamek po roku 1958 byłby on piękniejszy, bardziej skośny, no ale nie nasz. Tuż przy murach obronnych, we wspomnianym roku, ruszyła Wytwórnia Win i Miodów Pitnych. Działa do dziś; półlitrowy dwójniaczek w ceramicznej butelce właśnie stoi obok mnie. Win już nie robią, to znaczy było coś czerwonego, półlitrowego za cztery złote, ale sprzedawczyni w trosce o młode pokolenie zabroniła kupować.

Omulew jest niewielkim jeziorem, czystym, cichym, w znacznej części dzikim. Skądś musiała o tej dzikości wiedzieć grupa młodych 'normalnych inaczej' Warszawiaków, jak ich nazwał właściciel wypożyczalni kajaków, bo wpadła tam na rajd po jeziorze. Bardziej niż wiosła rozpędzały ich butelki z piwem. Nie wiem, czy skończyli zawody w komplecie, bo uciekliśmy stamtąd. Ruszyliśmy bardziej na północ, w stronę Olsztynka. Mapę można odłożyć, zwolnić, otworzyć okna i szukać wszelkich znaków na niebie i ziemi, bo one są w tej dziczy najlepszymi kartografami. Tak zrobiliśmy i nagle stanęliśmy na rozdrożu w rezerwacie przyrody.

Tym, którzy prychają: 'ładny mi rezerwat, skoro wjechali tam autem' odpowiadam: nikt nie zabronił, a więc można było. A nawet trzeba, żeby nieświadomym niczego dotrzeć nad brzeg jeziora o wodzie czystości łzy, zieleni soczystości młodych majowych pąków, przykrytych delikatnie nieskazitelnym błękitem. To miejsce, w którym słychać jak siedzący w łodzi na środku jeziora rybak nawleka żyłkę. Cisza, choćby najcudowniejsza, zaczyna kłuć w uszy. Ale nie tam.

Co to za jezioro? Przecież, że nie powiem. Narazie...


Zamek w Nidzicy

27 czerwca 2005


Nauka latania


Rodzinne Mazury...


Autor tego nieba jest Mistrzem...


Bylo tam tak cicho, ze mogli nawet slyszec skrzypienie zylki zalozonej luzno na kolowrotku...


Nie wiedzialem, ze na Mazurach jest tak cudnie. Ciag dalszy nastapi...

25 czerwca 2005


Martwa natura i przestrzen


Siedzialy na martwym drzewie tuz przy Wisle...

23 czerwca 2005

Chorwacja

To mini-przewodnik wakacyjny dla tych z państwa, którzy planują wakacje w Chorwacji. Napisałem go rok temu tuż po powrocie stamtąd.

Skoro panie lądowały na Wenus a panowie zbudzili życie na Marsie, to Chorwaci musieli spaść z Księżyca. - A to co? - pytają znajomi znad zdjęcia chorwackiej wysepki. - To pole uprawne, choć nieuprawiane - odpowiadam. Rolnikom szkoda nerwów. Szanse na to, że urośnie tam cokolwiek poza kopcem mrówek są znikome. Skrawki suchej jak biały pieprz ziemi poprzedzielane są murkami z kamieni w kolorze pleśniowo-szarym. Między poletkami widać jedynie osty lub inne kłącza, w każdym razie coś, co wytrzyma skwar i wiatr. Ciągną się te metrowej wysokości płotki od jednej zatoczki do drugiej, czasem przez kilometr, innym razem krócej tak, że można wyraźnie dostrzec oba krańce lądu. Księżyc - jak mówią znawcy - to jedyne poza Ziemią ciało niebieskie, na którym przebywał człowiek. I mogę się założyć, że Neil Armstrong wywieziony w opasce na oczach na jedną z chorwackich wysepek, miałby po zdjęciu przesłony poczucie deja vu.

Kosmicznie twarda jest tam ziemia co sprawia, że rozbicie namiotu w miejscu wymarzonym przez siebie i oznaczonym przez konstruktora naszego poliestrowego domku jest kosmicznie trudne. Szpilki już po chwili stukania w nie tracą kształt. - Panie! Każdy to ma. Tu się trzeba rozbijać gwoździami. O, takimi długimi - pokrzykiwał na mnie pewien nieznajomy rodak, rozkładając ręce w odległości mniej więcej 30 cm jedna od drugiej. Przyszedł zapytać "gdzie tu jest recepcja" choć ceny wisiały tuż za jego plecami. Oj kosmicznie dużo w Chorwacji Polaków. Znaki rozpoznawcze większości: zdezelowana przyczepka kempingowa marki Niewiadów, niezrozumiała nerwowość, komentowanie wszystkich i wszystkiego połączone z nienaturalnie głośnym wyrażaniem myśli. Wciąż - niestety - przypominają dzikusów puszczonych nagle na wolność, po latach przymusowych wyjazdów nad zimny Bałtyk.

Kosmicznie drogie jest w Chorwacji paliwo. Znalezienie stacji z ceną inną niż 7,18 kun (trochę ponad 4 zł) za litr benzyny jest kosmicznie trudne. Podobnie jak jazda po tamtejszych zakrętach. Na Magistrali Adriatyckiej kosmicznie ciężko jest wyprzedzać a przecież jazda 50-60 km/h za Niemcem / Włochem / Austryjakiem / Holendrem z łodzią na kółkach jest nie mniej kosmicznie męcząca.

I jeszcze ktoś w tym Kosmosie pozazdrościł Ziemianom Wieży Babel i tak sprytnie wymieszał czeski ze słowackim, słoweńskim i chorwackim, że trudno czasem rozpoznać kto do nas mówi. Szczególnie po Rakiji (ichnia mocna wódeczka ze śliwek, winogron lub brzoskwiń). Kosmicznie łatwo ją dostać, prawie jak mandat za szybką jazdę albo wolne miejsce na parkingu w Dubrowniku. I jak kosmicznie smakuje pomagając wrócić teraz do rzeczywistości. Ja nie chcę na Ziemię!

21 czerwca 2005


To to jest ta noc swietojanska? Czy to nie dzis?

Płodozmian

Podobno lubimy płodozmian. Wygląda to tak, że kiedy obywatel Pawlak z Siemiatycz miesza na polu len z kapustą, jego współrodak z Wrocławia, co kilka lat w wyborach, stawia to na czarnego, to na czerwonego. Jako posiadacze wspólnych korzeni mają jednaki cel: zapobieganie wyjałowieniu. Ewentualnie: wyjałowieniu się, co akurat mocno popieram. Miesiąc temu, żeby nie wyjałowić się jako kierowca, sprzedałem samochód i przystąpiłem do zakonu pasażerów stołecznej linii numer 171.

Wczoraj, wracając przed południem z pracy naszym (zakonu) niskopodłogowcem, czytałem wspomnienie Wojciecha Manna. Było o stołecznej komunikcji w latach, że tak powiem, czasu komuszego. O taksówkach, które jeździły jak chciały i woziły kogo chciały oraz o trolejbusach, których rozkładu nie sposób było przewidzieć a jak już przyjeżdżały, to po trzy na raz. Krążyła wtedy anegdota (przypomnę ją z mojej wadliwej pamięci) o pasażerze z ciężkim radiem pod pachą, który przyciśnięty do fotela kierowcy trolejbusu proponował złośliwie: niech pan skręci tu w lewo, bo nie chce mi się tego dzwigać do serwisu, daję pięć dych! A trolejbusiarz zakurzał się, bo pałąk na dachu nie pozwalał mu na nieskrępowaną jazdę.

Współczesne podróżowanie taborem MPK to łatwizna. Linii w bród, utrudnień prawie wcale, nic tylko kasować bilet, zatykać nos i otwierać uszy. - Widziałeś pan, jak się Beger pożarła w Sejmie z tą Nowicką? - Jarugą chyba. - Jaruga czy Nowicka, jeden czort, panie. Widziałeś pan te baby? - A nie widziałem, co znowu?

Odstawiłem gazetę, przecisnąłem się bliżej moich bohaterów i założyłem im podsłuch. - Zeszły się, panie, te baby na mównicy. Jakieś paplanie o traktowaniu wcześniej było. - He, równouprawnienie! - No, no coś takiego. I ta Beger wsiadła na Nowicką i do niej, że przejada, panie, w eleganckich restauracjach te nasze pieniądze. - Sama? - No chyba nie, bo jak? - Pewnie stawia! - Siadła jej na odcisk, ta Beger. Jak się Nowicka wkurzyła. Jak ja tyle jem, mówi tej Begerowej, to takiej figury, co ja mam, to pani życzę. - No ja tam nie patrzyłem niżej ale usta to ona takie ma pełne ma, panie. Jak to młodzież dzisiaj mówi, niezła laska! - Tak, nebeska, ale słuchaj pan końca, bo na następnym wysiadam. - No mów pan. - Wraca Beger pod tego marszałka i mówi, że każda ma takie kształy, jakie se jej mężczyzna zażyczy. Widziałeś ją! - Ona zawsze stuknięta była, jak ten jej facet. Ślepy, panie, albo jaki inny niemy.

Wysiadałem na tym samym przystanku, co jeden z bohaterów. Bez umawiania się przystanęliśmy na moment przy drzwiach najbliżej kierowcy. Radio grało Grechutę: "Gdy Cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę. Ryczę, posłanko, kiedy Cię zobaczę..."

16 czerwca 2005

Savoir-vivre

Nie wszyscy urzędnicy są do bani. I wcale nie myślę, w tej chwili, o Lechu Kaczyńskim. Jestem pełen podziwu dla ministra nauki, który wynalazł gdzieś i dał u siebie etat dyrektora generalnego tak pomysłowej osobie jak Krystyn Weremowicz. Imię godne pozazdroszczenia, podobnie jak wiedza Weremowicza na temat dobrego wychowania. Jak doniosła "Rzeczpospolita" to pod okiem pana Krystyna, a kto wie może nawet spod jego tajnego pióra, wyszła w resorcie broszura na temat manier. Tych najlepszych oczywiście i najprostszych, z którymi zawsze najwięcej kłopotu.

"Przy każdym wskazany jest uśmiech i skinienie głowy". Albo: "uprzejmość wyraża się w jednakowo dla wszystkich ujmującym ukłonie". Czyli krótko mówiąc: "uśmiechaj się i daj się lubić". One nie są głupie, te rady: "widząc na korytarzu kierownika, ukłoń się i zejdź z kursu kolizyjnego". Autor poradnika zasiedziawszy się w bufecie zauważył, że największe braki wyłażą w czasie obiadu, stąd kolejna, bardzo pobudzająca wyobraźnię, uwaga: "przenosić potrawy do ust, a nie odwrotnie". No i samo życie: "nieświeży oddech może mieć znaczący wpływ na to jak postrzegają nas inni". Choć wolałbym coś prostszego, na przykład: jak nie wyszorujesz zębów, nie będziesz miał nawet szansy być dostrzeżony, to jednak doceniam walkę Weremowicza o jakość polskich urzędników. Radzi on im: "strój dobrze ubranego człowieka ma być dopasowany do figury i typu urody". Dlatego "nie może zbytnio opinać ani wisieć na pracowniku". Cudowne, prawda? Dalej jest już coraz bardziej ludzko, coś w stylu: jak nie założysz paska do spodni, ktoś może zobaczyć twoj goły tyłek. Dla pań zaś rada: żurnale przeglądaj w kolejce do manicurzystki, w robocie miej przed oczami umiar. I wreszcie najpiękniejsza z pięknych rad, nie wiem dlaczego zapisana na końcu: "do gości odnoś się z szacunkiem, unikaj zwrotów ". Żeby tylko dało się upilnować przestrzegania regulaminu.

Niewykluczone, że Krystyn Weremowicz szedł w sobotę w słynnej, niestety, stołecznej Pardzie Równości. Musiało tam być zresztą sporo Yg (od polskiego Iga), Patryków, Szymonów i Sergiuszy. Ale widziałem, że zaplątali się także Kazimierz, Tomasz oraz Izabella. Chcieli ponoć sprawdzić jako to jest być przez chwilę gejem i lesbijką. Pięknie było (na paradzie), choć nie wiem, dlaczego być musiało. Uprzedzając nadciągające ataki przyznaję: jestem hetero z krwawiącym językiem. Ugryzłem się, żeby nie napisać, co naprawdę myślę. Dla mnie ta homo-szopka to była czysta prowokacja, zrodzona z nudów i czerwcowego zimna. Kiedy patrzyłem jak policja pałuje wrzeszczących chuderlaków przyszedł mi do głowy króciutki, mocno uładzony jak na możliwości słowa, poradnik savoir-vivre dla Roberta Biedronia (to szef czy inny rzecznik paradujących).

Punkt pierwszy, taka zasada wszelkich zasad: niepowodzenia w miłości i łóżku załatwiaj, jak my heteroseksualni, w domu, z przyjacielem lub rodziną. Punkt drugi: jeśli chcesz wyjść na ulicę i krzyczeć, że masz problem, bo nikt nie widzi, że jesteś gejem - patrz punkt pierwszy.

p.s: autor nie jest, uchowaj Boże, członkiem Młodzieży Wszechpolskiej oraz nie odgrywa się na kolegach homoseksualistach za przegraną w woborach do zarządu Lambdy.

13 czerwca 2005


Martwa natura

Świętości

Warto dotknąć gazet zanim zaczną przypominać wymięte strony, jak ten szary papier powyżej.

W Gazecie Świątecznej (11-12.06) Andrzej Seweryn mówi o scenie zrobionej przez jakiegoś wyzwolonego paryskiego studenta, jego studenta: "stół, za stołem człowiek, obok niego dwanaście osób. Jeszcze nie domyślałem się, o co chodzi, ale widzę, że zaczyna dzielić chleb i rozlewać wino. (...) Już chcę powiedzieć: kochany, bardzo ładnie, że wreszcie wracasz do Ewangelii. Nagle cięcie, ciemność, po chwili zapala się światło: wszyscy pijani, jeden rzyga, drugi sika, trzeci robi kupę, "Judasz" liczy pieniądze, a "Chrystus" zasypia".

Najczarniejsze miało dopiero nadjeść.

"Byłem wstrząśnięty - wspomina Seweryn - zaczynam dyskusję z nim (studentem - dop. J.K), pytam: Czy masz coś świętego w życiu? Odpowiada, że tak, ale nie powie co. Ja na to, że dla mnie świętością jest Chrystus. Na to student pyta, czy mnie uraził. Nie mogłeś mnie urazić, bo mam wystarczającą tarczę, żeby się obronić - odpowiadam. On na to, że w takim razie pokaże drugą wersję. Proszę bardzo, mówię zadowolony, że pod wpływem tak wspaniałego pedagoga jak ja uczeń dokona przełomu. Scena się zaczyna tak samo, czyli Ostatnia Wieczerza, potem znów cięcie i taki obraz: "Chrystus" pijany podchodzi do "Judasza", wyjmuje mu złoto z rąk i wyrzuca, wraca za stół, zdejmuje majtki i każe "Judaszowi" ze sobą spółkować!".

Andrzej Seweryn zapytany o granicę w sztuce odpowiedział zdaniem, pod którym się podpisuję: nie wolno targać świętości (nie tylko sensu stricte).


Gdzie wtedy zobaczymy granicę?

07 czerwca 2005


Krzywe zwierciadlo

Mszyce powstały

Miałem sen-karę za to, co napisałem tu przed tygodniem.

Była upalna niedziela, strasznie duszne popołudnie. Od strony sadów w Łowiczu do Warszawy sunęły burzowe chmury. Nad Wisłą, z soczyście zielonej trawy wystawały cztery machające beztrosko łydki - kobieca para (całkiem zadbana) i męska (czekająca na depilację przed Paradą Równości). Postacie leżały na brzuchach, czasem przegryzały zdźbła przypadkowych roślin. On dmuchał w świeżo zerwany latawiec, ona wychylała puszkę z piwem. On miał na nosie mocne okulary w czarnej oprawce i grzywkę a la Lolek. Wyglądał na młodego, początkującego filozofa. Ona zarzucała blond włosami, twarz i dekolt miała w delikatnych piegach, równe białe zęby odsłaniała przy każdym uśmiechu. Przypominała reaktywowaną przed chwilą, zbuntowaną felietonistkę "Głosu Łańcuta".

- Marność nad marnościami, wszystko marność - westchnął on. - Co ty pierdolisz?! - oburzyła się blondyna. - Skąd, jestem jak najdalszy, wyrażam jedynie mój pogląd na świat. - Nie chrzań mi cytatami z Koheleta skoro nigdy nikogo nie skroiłeś, nie zafajdałeś sprayem przystanku i nie cucili cię po prochach! Blondyna wstała oburzona, spakowała zabawki i tuż przed deszczem odeszła pozostawiając filozofa z rozdziawioną buzią zwróconą w głupim grymasie w stronę jej rozkołysanych bioder. - Co ty, kurwa, możesz wiedzieć o pisaniu? Kiedy kończyła to zdanie zerwałem się spocony z łóżka. Od tamtej pory z obrzydzeniem patrzę na siebie w lustrze. Nienawidzę zazdrośników!

Od zawistników opędzam się zawsze jak od mszyc. A, zdaje mi się, w ten weekend miały te maleństwa początek sezonu. Od teraz do jesieni nie dadzą nam spokoju. Takie mszyce wszędzie wlezą, bo małe są i wiele mogą. I do telewizora się wcisną i z głośnika radiowego wylecą, i jako wkładka reklamowa w gazecie odnaleźć się potrafią. Polskie mszyce można zaliczyć do dwóch zbiorów: indywidulanego i grupowego. O ile pierwszy jeszcze się do końca nie uformował (brakuje ze dwóch przedstawicieli), o tyle drugi jest z natury w wiecznym ruchu. Częścią wspólną tych zbiorów są wybory.

Choć wśród mszyc występują ścisłe specjalizacje (ziemniaczana stara się nie ruszać moreli, a buraczana kwiatów ozdobnych), to wszystkie wyglądają bliźniaczo. Słyszycie pewnie jak bzyczą: bezpieczeństwo, zdrowie, dobrobyt, edukacja, gospodarka, wolność, większe prawa, słowem Niebo na Ziemi. Tylko każda na inną nutę. Z mszycami nie ma żartów; ponoć w jeden sezon wydają kilka lub kilkanaście pokoleń, w każdym po kilkadziesiąt osobników potomnych. W jednym sezonie mogą się pojawić ogromne ilości mszyc, które powodują wiele szkód. To przyroda ale przecież żyjemy w jej otoczeniu.

Czy możemy się z tą zarazą jakoś uporać? Ogrodnicy proponują trzy sposoby: odwar z wrotyczu, napar z pędów krwawnika oraz gnojówkę z pokrzywy zwyczajnej. Za to ja sposoby mam dwa: pierwszy dla wytrwałych - czekanie na przymrozki, które przegonią mszyce przynajmniej na cztery lata, drugi dla zniecierpliwionych - umowę z mrówkami. Tak, z mrówkami, bo podobno one trzymają razem. Mrówki często bronią mszyc przed innymi owadami. Potrafią je nawet przenieść w bezpieczne miejsce. To dlatego, że mszyce wydalają słodką substancję, która jest przysmakiem mrówek. Może gdyby tak przekupić mrówki kostkami cukru, dałyby nam wolność?

06 czerwca 2005


Zamiana Nieba na Ziemie

Niebo na Ziemi?

Kto powiedział, że lepiej by pamiętniki pisały kobiety? Pisanie nie zna płci. Nie rozpoznaje czy słowa płyną z głowy czy z serca. Czy autor korkował swoją butelkę z listem na plażach Marsa czy Venus. Potrzeba pisania bierze się ponoć z nałogu czytania a więc On i Ona mają do pamiętnika równe prawa.

Powrót z weekendowego oddalenia jest jak nagła zamiana Nieba na Ziemię. Błyskawiczna, w tempie ławicy ryb. Przed sobotą podział na stare i nowe jest oczywisty. Potem nerwy, zmęczenie, histeria są nam powoli coraz mocniej obce, czujemy jak rodzi się nadzieja na wyspany poranek, spokojne śniadanie, leniwe godziny nic-nie-robienia. Ma być cudnie. Jest cudnie.

Powrót boli. Zatyka. Zamyka. Ale musi nastąpić, żebyśmy zobaczyli jak wiele jest życia wokół nas. Jak wiele tracimy między poniedziałkiem a piątkiem. Jak niewiele mamy wtedy życia dla siebie. Prostego. Prawdziwego. Płynącego w normalnym, naturalnym tempie.

Tylko jak utrzymywać przy życiu tę prostą świadomość?